sobota, 26 czerwca 2010
Broszka
Mamelodi to miejsce Szczepana. Spędziłam tam dwa popołudnia i byłam pod wielkim wrażeniem tego, co tam się dzieje, ale stwierdziłam że to służba nie dla mnie. Nie mam pojęcia jak gadać z tymi dziećmi. Nie umiem uczyć chłopców, kiedy oni nie potrafią ani na minutę skupić uwagi i cieszą się, kiedy widzą moją bezradność. Nie wiem jak się zachować, gdy kilkulatek ni stąd ni zowąd zaczyna macać mnie po biuście albo próbuje wyłudzić pieniądze.
Kiedy byłam na zajęciach drugi raz, pobyłam trochę dłużej z dziewczynkami. Faktura moich włosów jest dla nich fascynująca, więc większość czasu spędziłyśmy siedząc na schodach: kilka małych dłoni sprawnymi paluszkami zaplatało mi warkoczyki, jednocześnie śpiewałyśmy też piosenki o Jezusie. Nie umiałam wymyślić nic lepszego, by być blisko nich. Tuż obok mnie siedziała jedna ze starszych dziewczynek - Keteledi, i z podziwem gładziła moje włosy. Inne dzieci podśmiewają się z Keteledi i trzymają się na dystans - dziewczynka jest pulchna i troszkę niezdarna, a poza tym dość cicha i nieśmiała. Widać, że bardzo pragnie miłości i uwagi.
Choć przyjemnie było pobyć z dziewczykami, wróciłam do domu z pewnego rodzaju uczuciem ulgi. Nie czuje się przygotowana do tej służby, te dzieci są za trudne - pomyślałam. Była środa.
Tydzień później Szczepan wysłał mi z Mamelodi smsa. "Keteledi pyta gdzie jesteś. Przecież dzisiaj środa." Wzruszyło mnie to jej wyczekiwanie, ale miałam dobrą wymówkę. Termin na ukończenie strony internetowej, nad którą ostatnio pracowałam, zbliżał się wielkimi krokami. Byłam bardzo, bardzo zajęta. Nie mogłam uciec na całe popołudnie z biura.
Kolejnej środy Szczepan wrócił z Mamelodi nieco nachmurzony. "Mam przez ciebie kłopoty" - opowiada. "Keteledi się do mnie nie odzywa. Powiedziała, że nie będzie ze mną rozmawiać, bo nie przyjechałaś."
Boże, jak mam się odnaleźć w tej sytuacji? - zastanawiam się. Wiem, że dobre rady w rodzaju "tylko nie angażuj się za bardzo emocjonalnie" są bez sensu. Jezus zawsze angażował się emocjonalnie. Próbuję uciec od uwikłania w skomplikowany świat tych dzieci, ale już za późno. Moja wymówka, że się do tego nie nadaję, nie jest zbyt mocna przed Bogiem. Przecież On się nadaje, ja mam Go tam tylko zanieść. Ale naprawdę jestem bardzo, bardzo zajęta.
Szczepan rzucił genialną myśl: "Daj jej jakiś drobny prezent". Mój wzrok pada na toaletkę. Rozważam kilka bezwartościowych drobiazgów, aż wybieram piękną broszkę. Bardzo ją lubię, rozmawiamy chwilę, czy to dobry pomysł. Dobry - stwierdzamy.
Następnego dnia Keteledi dostała broszkę, razem z pozdrowieniami. Szczepan przypiął ją do kołnierzyka przy szkolnym mundurku dziewczynki. Ze wzruszenia i szczęścia aż odebrało jej mowę. Poczuła się najbardziej wyjątkowa na całym świecie. Przez kolejne dni była zawstydzona i oniemiała z radości. Śpiewała i mówiła wszystkim, że jest bardzo szczęśliwa. My też byliśmy zadziwieni i wzruszeni, jak Bóg potrafi użyć naszych małych, ciasnych serc. I jak potrafi nas cierpliwie uczyć kochać.
Postanowiłam, że po wakacjach (za 3 tygodnie!) w każdą środę będę chodzić ze Szczepanem do Mamelodi i spędzać czas z dziewczynkami. Nadal myślę, że się nie nadaję.
Autor:
Weronika
o
18:58
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 komentarze:
Prześlij komentarz