Jesteśmy daleko, ale staramy się być na bieżąco z informacjami z Polski. Choć Południowa Afryka stała się naszym domem, to tam jest nasza ziemska ojczyzna. Oczywiście chcieliśmy spełnić też nasz obywatelski obowiązek i uczestniczyć w wyborach prezydenckich. Z wielką przyjemnością wybraliśmy się po raz pierwszy do polskiej ambasady. Ależ to było ciekawe doświadczenie!
Wiemy, że Polaków w RPA jest sporo, ale może mieszkają w innych rejonach, a może to jakaś dawniejsza emigracja i już dawno się zasymilowali? Na liście wyborczej było niecałe 200 osób... Przy bramie przywitał nas czarny pan - Afrykańczyk uprzejmym "Dzień Dobry!", a gdy weszliśmy do lokalu wyborczego, uderzył nas rozbrzmiewający zewsząd polski język. Cóż za nierealne przeżycie! Choć rozmawiamy po polsku codziennie, okazało się że zupełnie odzwyczailiśmy się od obecności innych ludzi posługujących się "naszym prywatnym" językiem.
Polonia chyba wszędzie na świecie jest dość interesująca - mocno wymalowane starsze panie z trwałą i lekko zmienionym akcentem, oraz starsi panowie z wyrazistymi poglądami politycznymi wygłaszanymi bez cienia subtelności. Panie okazały się być z grupy emigracyjnych aktywistek, głośno debatowały nad sprawozdaniem, które umieszczą w wydawanej przez siebie gazetce. Większość osób sprawiała wrażenie blisko zaprzyjaźnionych, także czuliśmy się nie tylko uroczyście, ale byliśmy lekko onieśmieleni. Nie byliśmy jednak jedynymi "nowymi" - ogólne poruszenie wzbudziło przybycie dwóch panów na rowerach. Mieli czerwone nosy i byli ubrani w sportowe podkoszulki. Okazało się, że przyjechali do RPA aż z Kairu, rowerowa przeprawa przez kontynent zajęła im przeszło 7 miesięcy.
Takie wybory to prawdziwa przygoda! Na drugą turę oczywiście też się wybieramy. A ty?
niedziela, 27 czerwca 2010
Głosujemy!
Autor:
Weronika
o
12:17
2
komentarze
sobota, 26 czerwca 2010
Ultimate Goal Challenge – rozpoczęcie
Temat ewangelizacji na MŚ dominował pracę afrykańskiego OM od wielu miesięcy. Przygotowania, rozreklamowanie przedsięwzięcia, rekrutacja, aplikacje, finanse, program, kościoły chętne z nami współpracować - oto największe przedsięwzięcie tego roku staje się rzeczywistością!
W piątek już od 6tej rano na naszym osiedlu trąbiły wuwuzele - to sygnał, że się zaczęło. Dostaliśmy w sklepie spożywczym darmową afrykańską flagę, na ulicach atmosfera święta. W sobotę spędziliśmy sporo czasu walcząc z technicznymi chochlikami, aż wreszcie udało się skończyć ostatni, duży projekt przed MŚ: nowa strona OM pojawiła się w internecie. Co za ulga, możemy spokojnie wkroczyć w nowy etap. Kolejne tygodnie spędzimy poza biurem, w Mamelodi też nie ma zajęć (wakacje). Ładujemy baterie, sprawdzamy kable, próbujemy statyw - będziemy oboje ekipą medialną (media team). Czas wyruszyć w drogę!
W poniedziałek o 6tej rano wyjeżdżamy do Magaliesburga, gdzie tego samego popołudnia zjeżdża się przeszło 200 osób z 21 krajów. Śpiewamy wszyscy razem Shosholoza:
"Shosholozah
Shosholozah
Ku lezontabah
Stimela siphum' eSouth Africa
Shosholozah
Shosholozah
Ku lezontabah
Stimela siphum' eSouth Africa
Wen' uyabalekah
Wen' uyabalekah
Ku lezontabah
Stimela siphum' eSouth Africa"
"Na przód
Na przód
przez góry
mknie pociąg z Południowej Afryki
Na przód
na przód
Znika
Znika
za górami
pociąg z Południowej Afryki"
(tradycyjna pieśń afrykańskich górników)
Próbujemy w cztery dni nauczyć przybyłych z różnych stron świata misjonarzy trochę Afryki, dzielimy ich na kilkuosobowe zespoły i wysyłamy w różne strony kraju. Mają wszyscy to samo zadanie: kochać, błogosławić, nieść Ewangelię. Będą je realizować w różnych miastach, środowiskach, na różne sposoby.Tuż przed zakończeniem konferencji wprowadzającej mamy razem uroczyste nabożeństwo - korowód flag i strojów międzynarodowych, wspólna wieczerza. Łamiemy się chlebem, dzielimy się winem, pełni wyczekiwania, co na następne 5 tygodni przygotował dla nas Bóg
Autor:
Weronika
o
22:02
1 komentarze
Soccer City
Bafana Bafana (potoczna nazwa afrykańskiej drużyny) grała słabiuteńko, ale i tak wygrała. Kiedy patrzyliśmy na piłkarzy z górnego sektora stadionu w czasie rozgrzewki, wyglądali na zielonej murawie jak muchy spryskane jakimś zabójczym sprayem. Połowa drużyny leżała na trawie, inni kręcili się w kółko.
Choć życzyliśmy Bafanie zwycięstwa, uczciwie trzeba przyznać, że sędzia był bardzo stronniczy - na korzyść naszych. Trybuny były znacznie większym widowiskiem niż sama gra - trąbiące chórem wuwuzele, przebrania, kolorowe peruki i kaski budowlane poprzerabiane przez kibiców w niezwykłe arcydzieła. Dojechaliśmy na stadion kilka godzin wcześniej i wyczekiwaliśmy meczu skurczeni z zimna w plastikowych krzesełkach. Prawdziwi kibice spędzili tych kilka godzin tańcząc, skacząc i trąbiąc bez wytchnienia. To piękna atmosfera, niespotykana nigdzie indziej na świecie. Znając naturę afrykańskiej piłki nie da się spokojnie słuchać dyskusji o zakazie używania na stadionach wuwuzeli. To jakby zabronić widzom klaskać w teatrze. Albo zakazać europejskim kibicom śpiewać. Cóż za nieporozumienie! (Tak, niektórzy misjonarze z naszej paczki zatkali uszy stoperami...)
No i stadion - cóż to za stadion! Soccer City w Johannesburgu jest naprawdę przepiękny. Warto było się wybrać na ten mecz choćby po to, żeby go zobaczyć. Jest perfekcyjnie przygotowany, a migocące światełka wielkiego afrykańskiego "garnka" wyglądają zachwycająco. Tak sobie myślę o tej Afryce i raczej trudno to wszystko poukładać sobie w głowie. Europa lubi mówić, że tutaj to jest dziadostwo, że rząd do kitu, korupcja i przekręty, a ludzie są leniwi i nic nie potrafią doprowadzić do końca. Może jest w tych przekonaniach trochę prawdy, ale może jeszcze więcej uprzedzeń. Patrząc na Soccer City trudno oprzeć się wrażeniu, że to zdolny i pracowity kraj, że powstają tu budynki z polotem i z klasą. Chciałaby wierzyć, że na Euro 2012 powstanie w Polsce coś podobnego, ale wątpię...
Autor:
Weronika
o
21:05
1 komentarze
Nadzieje i napięcia
W tym wszystkim nie można jednak przegapić ogromnego potencjału do niesienia łaski i miłosierdzia. Bóg działał i działa w tym czasie w niezwykły sposób.
Autor:
Weronika
o
19:05
0
komentarze
Broszka
Mamelodi to miejsce Szczepana. Spędziłam tam dwa popołudnia i byłam pod wielkim wrażeniem tego, co tam się dzieje, ale stwierdziłam że to służba nie dla mnie. Nie mam pojęcia jak gadać z tymi dziećmi. Nie umiem uczyć chłopców, kiedy oni nie potrafią ani na minutę skupić uwagi i cieszą się, kiedy widzą moją bezradność. Nie wiem jak się zachować, gdy kilkulatek ni stąd ni zowąd zaczyna macać mnie po biuście albo próbuje wyłudzić pieniądze.
Kiedy byłam na zajęciach drugi raz, pobyłam trochę dłużej z dziewczynkami. Faktura moich włosów jest dla nich fascynująca, więc większość czasu spędziłyśmy siedząc na schodach: kilka małych dłoni sprawnymi paluszkami zaplatało mi warkoczyki, jednocześnie śpiewałyśmy też piosenki o Jezusie. Nie umiałam wymyślić nic lepszego, by być blisko nich. Tuż obok mnie siedziała jedna ze starszych dziewczynek - Keteledi, i z podziwem gładziła moje włosy. Inne dzieci podśmiewają się z Keteledi i trzymają się na dystans - dziewczynka jest pulchna i troszkę niezdarna, a poza tym dość cicha i nieśmiała. Widać, że bardzo pragnie miłości i uwagi.
Choć przyjemnie było pobyć z dziewczykami, wróciłam do domu z pewnego rodzaju uczuciem ulgi. Nie czuje się przygotowana do tej służby, te dzieci są za trudne - pomyślałam. Była środa.
Tydzień później Szczepan wysłał mi z Mamelodi smsa. "Keteledi pyta gdzie jesteś. Przecież dzisiaj środa." Wzruszyło mnie to jej wyczekiwanie, ale miałam dobrą wymówkę. Termin na ukończenie strony internetowej, nad którą ostatnio pracowałam, zbliżał się wielkimi krokami. Byłam bardzo, bardzo zajęta. Nie mogłam uciec na całe popołudnie z biura.
Kolejnej środy Szczepan wrócił z Mamelodi nieco nachmurzony. "Mam przez ciebie kłopoty" - opowiada. "Keteledi się do mnie nie odzywa. Powiedziała, że nie będzie ze mną rozmawiać, bo nie przyjechałaś."
Boże, jak mam się odnaleźć w tej sytuacji? - zastanawiam się. Wiem, że dobre rady w rodzaju "tylko nie angażuj się za bardzo emocjonalnie" są bez sensu. Jezus zawsze angażował się emocjonalnie. Próbuję uciec od uwikłania w skomplikowany świat tych dzieci, ale już za późno. Moja wymówka, że się do tego nie nadaję, nie jest zbyt mocna przed Bogiem. Przecież On się nadaje, ja mam Go tam tylko zanieść. Ale naprawdę jestem bardzo, bardzo zajęta.
Szczepan rzucił genialną myśl: "Daj jej jakiś drobny prezent". Mój wzrok pada na toaletkę. Rozważam kilka bezwartościowych drobiazgów, aż wybieram piękną broszkę. Bardzo ją lubię, rozmawiamy chwilę, czy to dobry pomysł. Dobry - stwierdzamy.
Następnego dnia Keteledi dostała broszkę, razem z pozdrowieniami. Szczepan przypiął ją do kołnierzyka przy szkolnym mundurku dziewczynki. Ze wzruszenia i szczęścia aż odebrało jej mowę. Poczuła się najbardziej wyjątkowa na całym świecie. Przez kolejne dni była zawstydzona i oniemiała z radości. Śpiewała i mówiła wszystkim, że jest bardzo szczęśliwa. My też byliśmy zadziwieni i wzruszeni, jak Bóg potrafi użyć naszych małych, ciasnych serc. I jak potrafi nas cierpliwie uczyć kochać.
Postanowiłam, że po wakacjach (za 3 tygodnie!) w każdą środę będę chodzić ze Szczepanem do Mamelodi i spędzać czas z dziewczynkami. Nadal myślę, że się nie nadaję.
Autor:
Weronika
o
18:58
0
komentarze
Phalaselo wrócił
Kilka dni później Phalaselo przyszedł pieszo do ośrodka w Mamelodi (ładny kawałek!). Wyobrażamy sobie, że musiał mieć nieco obaw, ale niepewność rozwiały pierwsze uśmiechy pracowników i radosne powitanie.
Phalaselo przyszedł pogadać, zjadł w Meetse lunch. Jakoś przeżyliśmy wszyscy tę trudną lekcję miłości, i my, i on. Zachował się w dojrzały sposób, decydując się na samodzielną wyprawę do Mamelodi i rozmowę. Bardzo, ale to bardzo się ucieszyliśmy.
Autor:
Weronika
o
18:10
0
komentarze
sobota, 12 czerwca 2010
Płaczemy nad Phalaselo
Szczepan wraca któregoś razu z Mamelodi – odbiera mnie zawsze z biura w drodze powrotnej – i widzę, że jest skołowany. Rozmawiamy i wkrótce rozumiem dlaczego.
Phalaselo już drugi raz powiedział misjonarzom, że w czasie zajęć zginęły mu pieniądze – niewielka kwota, 20 randów (8 zł). Po pierwszym razie dali mu pieniądze, którą rzekomo stracił, ale dostał też instrukcję – jeśli przynosisz na zajęcia cokolwiek cennego, oddaj nam na przechowanie, to na pewno nic nie zginie. Za drugim razem pod koniec zajęć Phalaselo znów zgłosił, że stracił 20 randów, domagając się rekompensaty. Phalaselo ewidentnie znalazł źródło, z którego może mieć trochę gotówki. Dzieciaki zaczynają nam wchodzić na głowę – zdenerwował się łagodny z natury dyrektor ośrodka. Musimy je kochać, ale mądrze. Trzeba wyciągnąć konsekwencje.
Była więc rozmowa z Phalaselo, dostał karę – następnego dnia nie może przyjechać do Meetse. Musimy też porozmawiać z jego rodziną – zdecydował dyrektor. - Potrzebujemy zaangażowania jego opiekunów. Mimo najlepszych intencji, pomysł okazał się tragiczny. Phalaselo jest wychowywany przez dalekiego wujka i nikt nie spodziewał się, że mężczyzna zareaguje w tak gwałtowny sposób. Jeszcze w obecności misjonarzy zwyzywał chłopca, nazywając go psem, niegodnym by żyć. Dyrektor próbował go uspokoić, ale w mężczyźnie uwolniły się przerażające pokłady agresji. Jesteśmy praktycznie pewni, że chłopak został tego dnia skatowany przez wujka. Tymczasem dyrektorowi nie chodziło przecież o wymierzenie kary.
Następnego dnia Phalaselo przyszedł do misyjnego busa, z nadzieją że jednak będzie mógł przyjechać. -Dzisiaj nie możesz jechać, Phalaselo. Weźmiemy cię dopiero następnym razem – zdecydował dyrektor. Chłopiec nie chciał odejść. Dyrektor postanowił być konsekwentny i odjechał bez Phalaselo.
Wszyscy w Meetse byli tego dnia jak struci. Żona dyrektora płakała. On sam był bardzo przygnębiony. Sprawiedliwość czy łaska? W chwili dylematu chyba trzeba wybierać zawsze to drugie? Nie da się już nic zmienić. Boże, jak bardzo trzeba nam twojej mądrości. Jak bardzo potrzebujemy Twojego przebaczenia! Phalaselo zobaczymy dopiero po 5-cio tygodniowych wakacjach szkolnych. Pewnie to, co spotkało go w domu nie było w żaden sposób wyjątkowe, pewnie to jego codzienność, “normalna” reakcja jego opiekuna w chwilach, gdy chłopiec sprawia kłopoty.
Siedzimy oboje w samochodzie, czekamy aż zmienią się światła. Łzy płyną nam po policzkach.
Autor:
Weronika
o
18:52
0
komentarze
Panie z ulicy
Niedawno uciekliśmy w piątek z biur i spędziliśmy dzień dość nietypowo. Odwiedziliśmy Coffe House – chrześcijańską jadłodajnię i ośrodek dla bezdomnych w śródmieściu Pretorii. Mogliśmy poobserwować z bliska życie w jednej z bardziej niebezpiecznych miejskich dżungli na świecie, porozmawiać z narkomanami i alkoholikami.
Najcenniejszy był wieczór, spędzony z “Paniami z ulicy”. Przygowaliśmy dla nich karteczki z biblijnymi wersetami i drobne prezenciki – kolczyki, czekoladki i numer telefonu do osoby, która może im pomóc wydostać się z biznesu. Szczepan był “ochroniarzem” - czuwał nad bezpieczeństwem i modlił się, gdy Weronika i dwie inne dziewczyny rozmawiały z Paniami. Po zmroku krajobraz śródmieścia przypominał scenę z gangsterskiego filmu: wyjące syreny i patrole policyjne, grupki mężczyzn przy klatkach schodowych i ulicznych straganach z papierosami, dilerzy narkotyków. Co kawałek spotykaliśmy kilka Pań w bardzo krótkich spódniczkach i z krzykliwym makijażem. Były dość zdziwione, gdy do nich podchodziliśmy, ale wiele chętnie z nami rozmawiało. Mówiły o swojej desperacji, o poniżaniu, biciu i gwałtach. Wiele było pod wpływem narkotyków. Pytaliśmy je, o jakim życiu marzą, rozmawialiśmy o ich Stwórcy. Nie potrafimy zapomnieć Elizabeth, która przez łzy mówiła, że krzyczy do Boga, ale on chyba jej nie słyszy. Panie to tak naprawdę jeszcze dzieciaki, najstarsze mają po 20, 21 lat. Zwykle trafiają na ulicę w wyniku handlu ludźmi lub przez uzależnienie od narkotyków. Niektóre są w biznesie jakiś czas, ale spotkaliśmy też dziewczynę, która pracuje dopiero od tygodnia. Wyglądała na wycieńczoną biciem. Towarzyszyła nam ciągle obecność alfonsów, trzymali dziewczyny pod kontrolą, interweniowali, gdy rozmowa się wydłużała. Dziewczyny mówiły że nie chcą tak żyć, a w nas rósł święty gniew pomieszany z miłością i pragnieniem, by widzieć Bożą chwałę na ulicach Pretorii. Z większoscia modliliśmy się na ulicy, staraliśmy się wlać w ich serca nadzieję i przekonać, by skorzystały z pomocy. Mamy nadzieję, że będziemy mogli właczyć się w tę służbę na stałe.
Autor:
Weronika
o
14:26
1 komentarze
Kable, internet... misja!
Na działalność misyjną składa się też cała masa prac, które nie są szczególnie spektakularne, ale bardzo potrzebne. Każdego ranka wyruszamy więc do naszych misyjnych biur: Szczepan pracuje na pół etatu w dziale IT, naprawiając misyjne komputery, serwery, linie telefoniczne... Oprócz tego media wciąż są blisko naszych serc – Szczepan został dyżurnym misyjnym fotografem, tworzy filmy video i prezentacje.
Weronika jest natomiast etatowym “komunikatorem” - ostatnio była to przede wszystkim praca nad nową stroną internetową dla południowoafrykańskiego OM. Poprzednia strona była mocno przestarzała technologicznie i częściowo niesprawna, a to ważne narzędzie pozyskiwania nowych misjonarzy – średnio przez internet trafia do nas 10 zapytań dziennie od osób, które chciałyby zaangażować się w misje. Dobra wiadomość – nowa strona jest już w Internecie! W pierwszym, “miodowym” okresie, liczba odwiedzin wzrosła wielokrotnie w stosunku do starej strony (było 1000 odwiedzających /miesiąc, teraz jest 1000/4 dni), wejścia notujemy z kilkudziesięciu krajów ze wszystkich kontynentów. Trzeba włożyć sporo pracy w uruchomienie kilku dodatkowych funkcji i utrzymanie strony w dobrej formie, ale wiemy że to ważne narzędzie misyjnej pracy.
Nową stronę Południowoafrykańskiego OM znajdziesz tutaj: www.omsa.org.za
Autor:
Weronika
o
14:00
1 komentarze
Chłopaki z YMCA
Kurs okazał się być bardzo kameralny, prócz nas uczestniczyła w nim dosłownie garstka młodych chłopaków z Mamelodi. OM wysłał nas na szkolenie właśnie dlatego, że brakuje nauczycieli – w poprzednim semestrze zajęcia musiały zostać zawieszone z braku kadry. Faktycznie, Crossroads to dość duże zobowiązanie, wymagające zaangażowania przez minimum rok. Jesteśmy głęboko przekonani, że warto.
Reszta naszej małej nauczycielskiej grupy okazała się być dla nas wielką inspiracją. Chłopaki z YMCA mieszkają w oddalonej części slumsów: dwa razy w tygodniu wstawali o 5tej rano, by dojść do Meetse na 8:40. Wszyscy są młodzi, tuż po szkole średniej i niewiele o sobie opowiadają. Wiemy, że prowadzą YMCA – chrześcijański ośrodek oferujący bezpłatne zajęcia pozalekcyjne. Drążąc nieco głębiej dowiadujemy się, że w zasadzie nie są pracownikami YMCA. Ośrodek stał przez kilka lat zdewastowany i opuszczony. Oni – paczka znajomych ze slumsów – postanowili go uporządkować i zaczęli organizować klub piłkarski i inne zajęcia dla dzieciaków z okolic. Nikt im nie płaci, nie mają sponsorów. Budynek, który do nich nie należy, utrzymują z własnych pieniędzy. Chcieli znaleźć jakiś program, który byłby odpowiedzią na problemy ich młodzieży i tak trafili na Crossroads. W ten sposób spotkaliśmy się na jednym kursie i przygotowywaliśmy się do wspólnej pracy w szkołach.
Prócz wielkiego entuzjazmu i skromności, chłopaki z YMCA byli też dla nas dobrą szkołą afrykańskiej kultury. Mogliśmy obserwować, jak tłumaczyli międzynarodowy program na język własnej rzeczywistości. Choć na pierwszy rzut oka nie różnili się od polskiej miejskiej młodzieży, bez wahania podali nam szczegółowe instrukcje budowy chaty z krowiego łajna.
Nie byli w stanie otwarcie rozmawiać z młodzieżą o seksie, mimo, że dobrze rozumieli potrzeby w tej dziedzinie – a przecież przygotowywaliśmy się, by prowadzić zajęcia na te temat. Proponowali, by nie odpowiadać na pytania uczniów, sugerowali że poruszanie tych kwestii może się okazać szkodliwe. Inni udawali pewnych siebie, ale gdy trzeba było coś powiedzieć, zbywali wykładowców śmiechem. Chłopaki są Chrześcijanami, ale wiemy że zmagali się z założeniami programu i często wydawał im się nierealistyczny (Bo przecież wszystkie nastolatki rodzą dzieci! Jeśli faktycznie miały by czekać do ślubu, musiały by wychodzić za mąż w wieku 13 lat)
Zdaliśmy sobie sprawę, że bagaż doświadczeń i przekonań z którym tu przyszliśmy, jest znacząco inny. W trakcie pracy w grupach wywiązała się mała sprzeczka na temat dopuszczalności czarów w leczeniu, a tuż potem jeden z kolegów przekonywał nas, że napisy przypominające kształtem grafitti (niewyraźne, wystylizowane czcionki) pochodzą od Szatana i zawierają ukryte zaklęcia.
Co więcej, chłopaki wynieśli ze swoich szkół sposób uczenia, w którym bardziej liczy się poprawna odpowiedź niż faktyczne przyswojenie informacji. Uczeń mówi dokładnie to, co powinien, by nie oberwać od nauczyciela. W przypadku programu, który ma przede wszystkim zmieniać postawy, kształtować charakter i budować zaufanie, takie nastawienie okropnie utrudnia pracę!
Całe szkolenie było naprawdę interesującą podróżą, która pomogła nam lepiej zrozumieć sposób myślenia młodych Afrykańczyków. Ostatnim przystankiem była lekcja próbna w szkole VukaUzenzele. My ze Szczepanem mieliśmy poprowadzić lekcję razem z dwoma innymi nauczycielami, ale jeden z kolegów nie przyszedł. Szkoda, bo ukończył całe szkolenie, a zabrakło ostatniego wymogu, by mógł otrzymać dyplom. Dla nas lekcja była ekscytująca, ale i mocno stresująca ze względu na niepełny skład i improwizację. Z kolei drugi kolega – Thabang – wzruszył nas swoim przejęciem (w ogóle nie mógł spać poprzedniej nocy), dobrze się przygotował i bardzo pomógł z tłumaczeniem na Sotho. Dobrze, że możemy razem pracować.
Autor:
Weronika
o
13:12
0
komentarze
Na rozstaju dróg
Ukończyliśmy niedawno 5-cio tygodniowe szkolenie, które dało nam kwalifikacje, by nauczać programu “Crossroads” (“Na rozstaju dróg”) w szkołach. Już po wakacjach z okazji Mistrzostw Świata zaczynamy uczyć w siódmych (ostatnich) klasach podstawówki. Nie jest to jednorazowa wizyta, ale cotygodniowe spotkania przez cały rok szkolny. Program niesie konkretne ewangelizacyjne przesłanie, daje młodzieży solidne fundamenty na których mogą zbudować swoje życie i mówi o kwestiach, o których zwykle nikt z nimi nie rozmawia. Przez ten czas jest szansa zaprzyjaźnić się z uczniami i nawiązać kontakt z rodzicami. Tematy poruszane na zajęciach to: charakter, uczciwość, przyjaźń, relacje w rodzinie, budowanie przyszłości, używki, AIDS, seks i małżeństwo, odpowiedzialność za siebie i innych ludzi... Jest czas na wyświetlenie filmu “Jezus”, a program przeplata się z osobistymi świadectwami nauczycieli.
Autor:
Weronika
o
13:04
0
komentarze
Poznajcie dzieciaki z Meetse i módlcie się o nie razem z nami!
(* Imiona dzieci z Meetse musimy na publicznej stronie internetowej pozmieniać, ze zdjęciami też trzeba ostrożnie – to dla ich dobra, dziękujemy za zrozumienie.)
Thepo
Pełen energii chłopiec – nie da się go nie zauważyć. Jego mama i tata zmarli jakiś czas temu. Jest bardzo zwinny - przez 2 miesiące mieszkał sam w domu za zamkniętą bramą, nauczył się wtedy przeskakiwać przez płot i zdobywać jedzenie na ulicy. W tej chwili mieszka z dalekimi krewnymi. Jest najsprytniejszy ze wszystkich dzieci – dokładnie wie, jak zmanipulować dorosłych. Jego zachowanie zdaje się krzyczeć “kochaj mnie!”. Nauczycielki z jego szkoły powiedziały, że Thepo zawsze czeka na szkolnym podwórku na przyjazd misyjnego busa. Któregoś razu zerwała się wielka burza, ale Thepo jako jedyny nie chciał schronić się w budynku. Uparcie stał w strugach deszczu. Wytłumaczył nauczycielkom, że czeka na swojego przyjaciela.
Botho
Mała dziewczynka, ma słodką buzię i duże oczka. Któregoś razu Szczepan zauważył, że ma na ramieniu świeżą bliznę – wyryte jakimś ostrym przedmiotem swoje imię. Co to jest? – zapytał. Tatuaż – wyjaśniła mała. Skąd go masz? - drążył Szczepan. Wyryli mi go mój brat i siostra – odpowiedziała Botho.
Phalaselo
Niewiele wiadomo o rodzinie Phalaselo, ale szybko rzuca się w oczy jego nerwowość. Podczas gry w piłkę jest agresywny, na lekcjach nie może się skupić. Jest najzdolniejszym z indywidualnych uczniów Szczepana i powoli pozwala się ze sobą zakolegować. Ostatnio siostra Phalaselo poinformowała załogę Meetse że chłopiec zaczął wąchać klej. Prawdopodobnie nie jest jeszcze uzależniony.
Autor:
Weronika
o
09:33
0
komentarze
Szczepan i dzieciaki
Szczepan ma interesujących kolegów. Niektórzy mają po kilka lat, niektórzy po kilkanaście. Bez zażenowania pokazują środkowy palec w znanym geście, domagają się pieniędzy, obśmiewają misjonarzy w języku Sotho. Wiedzą, że ujdzie im to płazem, bo misjonarze i tak nie zrozumieją. Czasem histerycznie płaczą bez powodu, czasem są agresywni i biją się między sobą. Świat patrzy na te dzieci i widzi zniszczone szkolne mundurki z dawno za krótkimi nogawkami i rękawami, dziurawe buty, potargane włosy. Widzi małych dzikusów, którzy jedzą palcami, bezczelnie domagają się swego i wiedzą, jak przetrwać na ulicy.
Jezus widzi je inaczej. Dobrze zna ich domy, wie kto ma chorych na AIDS rodziców, kto doświadcza przemocy i molestowania, kto jest na świecie sam jak palec. Tylko On wie gdzie podziewał się chłopiec, którego po śmierci mamy przez wiele miesięcy nie miał kto przygarnąć. Tylko On wie, skąd kilkuletnie dziewczynki nauczyły się wulgarnych gestów. Tylko On ma odpowiedź, która nie tylko zapełnia talerz, ale też leczy serce i odbudowuje osobowość. Jezus troszczy się o te dzieciaki i wierzymy że to On stworzył dla nich centrum w Mamelodi, które ma już swoją oficjalną nazwę: Meetse a Bophelo (Fontanna Życia).
Każdego popołudnia do Meetse przyjeżdża busik 24 najbardziej zaniedbanych dzieci z trzech slumsowych szkół. Dzieciaki wysypują się na zielony trawnik, biegną po piłkę, wskakują na huśtawki. Wkrótce zaczyna się rytuał przymuszania, by każde umyło ręce. Z kuchni pachnie już lunch. Jedzą solidną porcję kaszy kukurydzianej, kawałek mięsa, warzywa. Czasem jest deser, owoce, jogurt – niesamowite błogosławieństwo dla tych zaniedbanych ciałek. Misjonarze jedzą razem z dziećmi, dawno przestali się przejmować, że posiłki przygotowane są z przeterminowanych produktów, ofiarowywanych przez znaną sieć supermarketów. Szczepan musi szybko skończyć posiłek, bo chłopaki chcą zdążyć rozegrać jeszcze jeden mecz przed rozpoczęciem zajęć.
Wkrótce Alma, szefowa ośrodka, daje sygnał gwizdkiem i dzieciaki gromadzą się, by posłuchać historii biblijnej. Nie jesto to typowa publiczność – słuchają nieuważnie, śmieją się i robią miny, nie mają chęci śpiewać piosenek. Nie jest lekko. Ale codzienne nauczanie o Bogu, tydzień po tygodniu, połączone z miłością i troską, musi w końcu wydać owoc.
Potem jest czas na lekcje. Szczepan ma pod opieką trzech najtrudniejszych chyba chłopców. Na lekcji nie ma przymusu, nie ma krytyki. Zachęty i pochwały działają na dzieci jak lekarstwo, ale proces jest powolny. Materiały dydaktyczne są nędzne, trzeba opracować jakiś plan działania. Szczepan wymyśla zadania z matematyki i lekcje geografii. Chłopaki lubią ładne auta, więc uczą się literek na magazynie motoryzacyjnym. Wiemy, że spędzanie każdego popołudnia w taki sposób daje tym dzieciom realną szansę. Wierzymy, że wielu z nich się jej uchwyci.
Pomoc przybiera też często bardzo praktyczny wymiar – dzieci wracają do domu z workiem kaszy, z paczką jedzenia, z nowymi butami. Ostatnio każde z nich dostało porządną zimową kurtkę – cóż to było za święto! (Temperatury spadaja w nocy blisko zera, a dzieci mieszkają w slumsowych chatkach z blachy falistej.) Dzieci przechadzały się w nowych kurteczkach, urządzając prawdziwy pokaz mody i dumnie pozując do zdjęć.
Autor:
Weronika
o
09:32
1 komentarze
Wyschło pióro!
Wiem, wiem – nic się przez ostatnie tygodnie nie pojawiało, zaniedbałam bloga okropnie... przepraszam! Można by odnieść wrażenie, że u Czajków nic się nie dzieje, ale jest dokładnie odwrotnie – działo się na tyle dużo, że na bloga brakło sił.
Teraz przede mną trudne zadanie: szybko i sprawnie nadrobić opowiadanie przemilczanych tygodni, by znów być na bieżąco. Prócz świeżych historii pojawią się też fragmenty Pięknych Nóg (naszeg Listu Modlitewnego). Przepraszam tych, dla których będzie to powtórka, ale musimy teleportować się od “miesiąc temu” do “tu i teraz”, bo każdy kolejny dzień dostarcza nowych Bożych historii, nie czekając do momentu aż się ogarnę.
Autor:
Weronika
o
09:15
0
komentarze