Niegrzecznie być anonimowym gościem, więc pierwszego popołudnia wyruszyliśmy odwiedzić wodza wioski. Z daleka słychać było odgłos bębnów i muzyki. W jednym kącie jego dużego podwórka zgromadzone były podstarzałe kobiety w strojach czarownic, kilka z nich waliło w duże bębny, inne tańczyły w kółku. Powitały nas entuzjastycznie, zapraszając, byśmy się do nich przyłączyli. Były mocno pijane i wyglądały, jakby były w jakimś hipnotycznym transie lub pod wpływem narkotyków.
W innej części podwórka siedzieli mężczyźni, było ich może dziesięciu, w tym trzech czarowników. Kazano nam poczekać chwilę na wodza, by mógł się przygotować, bo przyszliśmy niespodziewanie. Usiedliśmy na ławkach, osobno kobiety, osobno mężczyźni, kobietom powiedziano, że nie powinny się odzywać. Wszędzie unosił się ostry zapach domowego piwa, stały plastikowe pojemniki, leżały butelki po alkoholu. Po chwili spośród grupki mężczyzn wstał jeden z czarowników, siadł przed nami na krześle. To on – powiedziała Pastorka, która poszła z nami jako tłumacz i osoba wprowadzająca. Przynieśliśmy ze sobą reklamówkę z prezentem dla wodza- trochę jedzenia, puszka z mięsem, broszury ewangelizacyjne i uświadamiające o AIDS. Na znak, że to właściwy moment, wstałam niepewnie z ławki (kobiety nie mogą patrzeć mężczyznom w oczy), dygnęłam dość koślawo przed krzesłem przywódcy (powiedziano, że wodzowi należy się pokłonić), faceci zaczęli kurtuazyjną rozmowę.
Wódz okazał się być dość miłym człowiekiem, serdecznie nas przywitał, ale był mocno odurzony jakimś narkotykiem (jak się później dowiedzieliśmy, wdychanym przez nos) i pijany. Ostrzegł nas przed przestępczością panującą we wsi, zapewnił, że jesteśmy mile widziani, a jego słowom wciąż wtórowało nieznośne, jednostajne bicie bębnów. W pewnym momencie wstał z piwnej ławki inny mężczyzna. To mój mąż – szepnęła Pastorka. Podszedł do nas bardzo chwiejnym krokiem i niezłym angielskim zaczął nas serdecznie witać. Jesteście tutaj światłością, która może odmienić nasz los. Cały Belfast jest pogrążony w ciemności, jesteście jedyną nadzieją dla tej wsi – mówił gestykulując, jego oczy stały się łzawe, a wódz zaczął być zakłopotany tym nagłym wystąpieniem. Pożegnaliśmy się krótko później, odczuwając bardzo dobitnie duchowy ciężar tego miejsca.
piątek, 9 kwietnia 2010
Wizyta u wodza
Autor:
Weronika
o
22:06
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 komentarze:
Prześlij komentarz