Odwiedzamy klinikę 2 razy w tygodniu, wczesnym rankiem. Teoretycznie to przychodnia, ale wygląda bardziej jak szpital. Przygotowujemy zawsze kilka pieśni, kilka osób opowiada o działaniu Boga w swoim życiu, wszystko kończy się czytaniem Biblii i kazaniem ewangelizacyjnym. Dzięki uprzejmości personelu możemy zrobić nieco zamieszania w holu, gdzie czeka zwykle kilkadziesiąt osób. Rozdajemy później broszury ewangelizacyjne w Shangan i w osobnym pokoju modlimy się o chorych.
Porozumiewamy się przy pomocy tłumacza, ale cierpienie jest wszędzie takie samo, nie potrzeba języka. Przychodzi do nas wiele osób, znamy tylko ich imię i chorobę. Kiedy pytamy o Jezusa większość deklaruje, że są chrześcijanami. Szybko okazuje się, że to raczej wyraz ich uprzejmości, niż faktyczne wyznanie wiary.
Rozmawiamy trochę o Bogu, który kocha i który jest zazdrosny. Dzielimy się nadzieją, która sięga w wieczność. Choroba ciała, to nie jest najgorsze, co może się człowiekowi przytrafić – tłumaczę. Fizyczna choroba może odebrać nam życie, ale prędzej czy później każdy z nas i tak umrze. To jest fakt, tu nie ma wyjątków. To ciało za jakiś czas z pewnością będzie martwe, a wtedy wszyscy staniemy przed wiecznym i świętym Bogiem. Dlatego nie ma nic ważniejszego na całym świecie, niż stan Twojej duszy – od tego, czy jesteś pojednany z Bogiem, zależy Twoja wieczność. Pismo Święte jest w tej kwestii nieznośnie klarowne: prawo-lewo, tak-nie, niebo lub piekło, Jezus lub Szatan, nie można jednocześnie służyć dwóm panom. A tym jest też nasza nadzieja: choćbyś był zbolały i odrzucony, w Jezusie jesteś zawsze doskonale bezpieczny. A Bóg wszystko może uczynić, uzdrowić, przywrócić życie. Wszystko. Warto mu ufać!
Ludzie, z którymi się modlimy, mają najczęściej AIDS lub raka, cierpią ból i odrzucenie ze strony bliskich. Wstawiamy się za nimi i nieraz napełnia nas wielka radość i dziękczynienie – oczami wiary widzimy, jak Bóg zmienia ich życia. Prosi nas o modlitwę jedna z pielęgniarek: jej mąż właśnie zmarł, a ona dowiedziała się, że ma HIV, jest osłabiona i ciężko jej pracować. Przychodzi też opętana kobieta, już rozmowa z nią wzbudza wyraźny duchowy niepokój. W czasie modlitwy, gdy stoimy wszyscy dookoła niej i wołamy do Boga, oczy wychodzą jej z orbit i wygląda, jakby miała wyskoczyć pod sufit, jednak zostaje z nami do końca. Modlimy się też o chore dzieci i kobietę, która jest już praktycznie w trakcie porodu, położna mówi nam o poważnych komplikacjach. Godziny mijają niepostrzeżenie. Wychodzimy z kliniki wykończeni: fizycznie, emocjonalnie, duchowo.
sobota, 10 kwietnia 2010
Belfast Clinic
Autor:
Weronika
o
22:09
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 komentarze:
Prześlij komentarz