wtorek, 21 września 2010

Odwiedziny w Soshanguve




Dowiedzieliśmy się, że z Mamą jest krucho. Jej cukrzyca daje o sobie dotkliwie znać, jej mąż ma gruźlicę i ona prawdopodobnie też, a Paulina płakała załamana przez telefon - powiedziała nam Maggie, szefowa naszego misyjnego zespołu.

Postanowiliśmy odwiedzić Paulinę. Wiedzieliśmy że mieszka gdzieś w Soshanguve, rozległym townshipie po drugiej stronie Pretorii. Nie znamy jej adresu ani nazwiska. Znajomi, którzy odwozili ją do domu gdy zachorowała dali nam wskazówki - "Wjedźcie prosto w Soshanguve, ale nie przy pierwszym znaku tylko przy drugim, skręćcie w blok SS w prawo, potem pierwsza w lewo - to będzie nieutwardzona droga, Paulina mieszka w jednym z pierwszych domów po prawej stronie."

Poszliśmy kupić trochę jedzenia odpowiedniego dla osoby z cukrzycą. Tak się pięknie złożyło, że akurat niespodziewanie zarobiliśmy kilka złotych za artkuł dla chrześcijańskiego czasopisma i mogliśmy pójść za porywem serca. Normalne zakupy robimy ostrożnie, bo jedzenie jest bardzo drogie, ale tym razem mogliśmy dobitnie poczuć, jakim luksusem są zdrowe produkty. Wszystko, co ma mniej cukru lub jest w jakikolwiek sposób naturalne czy razowe kosztuje automatycznie 50% więcej. Nic dziwnego że Paulina żywi się papą, której jeść nie powinna.

Soshanguve zrobiło na nas przyjemne wrażenie. Może dlatego, że jest już bardziej na uboczu. Wydawało nam się, że jest czystsze, bardziej zielone i bardziej niż Mamelodi przypomina normalną wieś. Tyle tylko, że wjechaliśmy na ten ogromny teren zupełnie inaczej, niż nasi poprzednicy - dróg najwyraźniej było kilka. Krążyliśmy, pytaliśmy, po mniej więcej godzinie błądzenia znaleźliśmy sektor SS. Problem polegał na tym, że nie mieliśmy już punktu odniesienia w postaci głównej drogi. Nie mieliśmy pojęcia jak znaleźć właściwy domek. Zaczęliśmy się modlić i analizować mapy na GPSie. Pokręciliśmy się jeszcze trochę po okolicy, kilka minut później wjechaliśmy na drogę pasującą do opisu. "Mama ma niebieski płot" - podpowiedzieli nam znajomi przez telefon. Wysiadłam z samochodu i zapytałam kobietę siedzącą na podwórku, czy nie wie, gdzie mieszka Paulina. Nie wiedziała - pewnie Mama poza pracą używa swojego afrykańskiego imienia. "Ona ma córkę Brendę i wnuczkę Zeldę." - dodałam, nie tracąc nadziei. Kobieta uśmiechnęła się i wskazała na sąsiedni domek z zielonym płotem (sic!) -  "Mieszka tutaj" . Trafiliśmy, dzięki Bogu! Oto udało się znaleźć naszą przyjaciółkę nie znając adresu ani nazwiska, pośród setek tysięcy podobnych domków!

Mama nie mogła uwierzyć własnym oczom. My cieszyliśmy się, że dojechaliśmy, a ją dosłownie zatkało. Wyglądała ogólnie nędznie, była osłabiona i bardzo blada. Ale też bardzo ją te odwiedziny wzruszyły i nie wiedziała co ze sobą zrobić. Na podwórku siedziały koleżanki jej córki (akurat trafliśmy na urodziny) i wszystkie widziały nas, nasz samochód i prezent - Paulina była nieprawdopodobnie dumna z tego powodu. Nam z kolei pokazywała swoją ukochaną wnuczkę, o której tyle opowiada w pracy. Modliliśmy się z nią po polsku, angielsku i w Sotho, aż Mama zaczęła głośno płakać, chyba nazbierało się w niej sporo przeżyć.

Tydzień później Paulina wróciła do pracy, wygląda znacznie lepiej. Nie łudzę się, że sytuacja zasadniczo się zmieniła, a jej problemy zdrowotne się rozwiązały... no ale przynajmniej doszła do siebie.  Wylewa się z niej miłość, wciąż jest wzruszona i wspomina odwiedziny. Znów gadamy sobie w kuchni.

0 komentarze: