poniedziałek, 27 września 2010
Kevin sam w kuchni
Kevin* to indywidualny uczeń Szczepana. Ma 9 lat. Bardzo trudno się z nim pracuje, ale nie dlatego, że chłopiec nie jest skory do nauki. No może trochę dlatego, w sumie dość łatwo wpada z euforii w głębokie zniechęcenie, trudno mu skupić uwagę choćby na kilka minut. Ale przede wszystkim Kevin bardzo słabo mówi po angielsku i bardzo powoli wykonuje zadania – i stąd się biorą jego kłopoty. Tak wyszło, że Szczepan łatwo nawiązał z nim kontakt i ma do niego cierpliwość. Powolutku, powolutku stawiają kolejne kroki w matematyce, w nauce pisania i czytania. Małe sukcesy przynoszą dużo radości. Niedawno Szczepan znalazł znakomity program do nauki angielskiego. Kevin póki co kocha pracę na komputerze - pieczołowicie wykonuje zadania, nagrywa swoje odpowiedzi aż nabiorą prawidłowego brzmienia. Uczy się nowych słów, głosek, gramatyki.
Szczepan często powtarza, że nauka nie jest w tym wszystkim najważniejsza. Stara się być dla chłopca przyjacielem, starszym bratem, ojcem.
Jak co tydzień w środę miałam uczestniczyć w popołudniowych zajęciach z dziećmi. Pomożesz mi z Kevinem - mówi Szczepan. Będziemy gotować. Tym razem zamiast zabrać się za naukę, wzruszyliśmy do kuchni. Postanowiliśmy zrobić naleśniki.
Myliśmy wszyscy razem ręce przed rozpoczęciem pracy, a buzia Kevina promieniała radością i wyczekiwaniem. Staraliśmy się dać mu jak najwięcej odpowiedzialności – w końcu to on był tego dnia kucharzem! Z przejęciem i powagą przynosił odpowiednie składniki, mieszał, odmierzał, po raz pierwszy w życiu rozbijał jajka. Naleśniki wyszły bardzo piękne: cieniutkie, rumiane i pachnące.
Była to dla niego absolutna nowość, nigdy wcześniej nie próbował takiego smakołyku (naleśniki są tutaj popularne, ale raczej wśród afrykanerów). Obsypywał je cukrem, zwijał w skupieniu w rulonik i choć jego oczy błyszczały z ciekawości, chłopiec nie zjadł ani jednego. Zapakował swoich 5 własnoręcznie przyrządzonych (po raz pierwszych w życiu) naleśników w papierowe talerzyki i w folię. Wezmę je do domu, dla mojej rodziny - oznajmił. Namawialiśmy go, żeby skosztował choć odrobinę swego dzieła, ale odmawiał. W jego oczach widzieliśmy radość, dumę, nowo odkryte poczucie własnej wartości. Zrobiłem coś cennego i mogę to dać moim bliskim – mówił bez słów jego błogi uśmiech.
__
*Imię zmienione
Autor:
Weronika
o
22:48
2
komentarze
środa, 22 września 2010
100 dzieci w siedzibie OM
W piątek nasze biura przeżyły inwazję małych ludzi, którzy uczyli się o różnych krajach, kulturach i religiach, próbowali egzotycznych smakołyków i modlili się, żeby każdy człowiek na ziemi miał szansę usłyszeć Ewangelię. Było wspaniale. Dzieciom towarzyszyli rodzice, poruszeni co najmniej tak samo jak maluchy. Byli wdzięczni, że nie operowaliśmy szkodliwymi stereotypami, nie "straszyliśmy" muzułmanami, ale staraliśmy się zarazić miłością.
Szczepan był czarnym charakterem w inscenizacji o Chinach. Ja działałam dziennikarsko i medialnie. A oto fotoreportaż:D
Autor:
Weronika
o
00:25
0
komentarze
wtorek, 21 września 2010
Dzieci strajkują
Czasem afrykańska rzeczywistość staje się absurdalna, opadają ręce i zaczynamy się już śmiać z tego, co dzieje się wokół. Choć ostatnio to gorzki śmiech.
Czytam serię komiksową Madam&Eve (satyra z życia tutaj, nowe odcinki co tydzień, tytułowe bohaterki to biała pani i jej czarna służąca) i poraża mnie trafność spostrzeżeń. Polecam, choć z Polskiej perspektywy może być to wszystko całkiem niezrozumiałe.
Oto jak wyglądał w afrykańskich szkołach drugi semestr tego roku. Zaczęło się od 5cio tygodniowych wakacji z okazji Mistrzostw Świata. Potem przez miesiąc szkoły pracowały. Potem był strajk nauczycieli. Teraz jest strajk uczniów. Pojutrze zaczynają się dwutygodniowe wakacje, w listopadzie są matury, a na początku grudnia - koniec roku.
No i właśnie stąd te protesty. W kilku miastach dzieciaki wyszły na ulice, domagając się o 25% lepszego wyniku na egzaminach końcowych ze względu na strajki i przerwy. W prowincji Freestate młodzież rzucała w policję kamieniami, policjant dał ostrzegawczy strzał, kula odbiła się o asfalt, zginęła 17-letnia uczennica. Nie wiadomo dlaczego policjanci użyli w ogóle ostrej amunicji. Normalnie do kontroli protestujących stosują gumowe kule.
Autor:
Weronika
o
23:45
0
komentarze
Odwiedziny w Soshanguve
Dowiedzieliśmy się, że z Mamą jest krucho. Jej cukrzyca daje o sobie dotkliwie znać, jej mąż ma gruźlicę i ona prawdopodobnie też, a Paulina płakała załamana przez telefon - powiedziała nam Maggie, szefowa naszego misyjnego zespołu.
Postanowiliśmy odwiedzić Paulinę. Wiedzieliśmy że mieszka gdzieś w Soshanguve, rozległym townshipie po drugiej stronie Pretorii. Nie znamy jej adresu ani nazwiska. Znajomi, którzy odwozili ją do domu gdy zachorowała dali nam wskazówki - "Wjedźcie prosto w Soshanguve, ale nie przy pierwszym znaku tylko przy drugim, skręćcie w blok SS w prawo, potem pierwsza w lewo - to będzie nieutwardzona droga, Paulina mieszka w jednym z pierwszych domów po prawej stronie."
Poszliśmy kupić trochę jedzenia odpowiedniego dla osoby z cukrzycą. Tak się pięknie złożyło, że akurat niespodziewanie zarobiliśmy kilka złotych za artkuł dla chrześcijańskiego czasopisma i mogliśmy pójść za porywem serca. Normalne zakupy robimy ostrożnie, bo jedzenie jest bardzo drogie, ale tym razem mogliśmy dobitnie poczuć, jakim luksusem są zdrowe produkty. Wszystko, co ma mniej cukru lub jest w jakikolwiek sposób naturalne czy razowe kosztuje automatycznie 50% więcej. Nic dziwnego że Paulina żywi się papą, której jeść nie powinna.
Soshanguve zrobiło na nas przyjemne wrażenie. Może dlatego, że jest już bardziej na uboczu. Wydawało nam się, że jest czystsze, bardziej zielone i bardziej niż Mamelodi przypomina normalną wieś. Tyle tylko, że wjechaliśmy na ten ogromny teren zupełnie inaczej, niż nasi poprzednicy - dróg najwyraźniej było kilka. Krążyliśmy, pytaliśmy, po mniej więcej godzinie błądzenia znaleźliśmy sektor SS. Problem polegał na tym, że nie mieliśmy już punktu odniesienia w postaci głównej drogi. Nie mieliśmy pojęcia jak znaleźć właściwy domek. Zaczęliśmy się modlić i analizować mapy na GPSie. Pokręciliśmy się jeszcze trochę po okolicy, kilka minut później wjechaliśmy na drogę pasującą do opisu. "Mama ma niebieski płot" - podpowiedzieli nam znajomi przez telefon. Wysiadłam z samochodu i zapytałam kobietę siedzącą na podwórku, czy nie wie, gdzie mieszka Paulina. Nie wiedziała - pewnie Mama poza pracą używa swojego afrykańskiego imienia. "Ona ma córkę Brendę i wnuczkę Zeldę." - dodałam, nie tracąc nadziei. Kobieta uśmiechnęła się i wskazała na sąsiedni domek z zielonym płotem (sic!) - "Mieszka tutaj" . Trafiliśmy, dzięki Bogu! Oto udało się znaleźć naszą przyjaciółkę nie znając adresu ani nazwiska, pośród setek tysięcy podobnych domków!
Mama nie mogła uwierzyć własnym oczom. My cieszyliśmy się, że dojechaliśmy, a ją dosłownie zatkało. Wyglądała ogólnie nędznie, była osłabiona i bardzo blada. Ale też bardzo ją te odwiedziny wzruszyły i nie wiedziała co ze sobą zrobić. Na podwórku siedziały koleżanki jej córki (akurat trafliśmy na urodziny) i wszystkie widziały nas, nasz samochód i prezent - Paulina była nieprawdopodobnie dumna z tego powodu. Nam z kolei pokazywała swoją ukochaną wnuczkę, o której tyle opowiada w pracy. Modliliśmy się z nią po polsku, angielsku i w Sotho, aż Mama zaczęła głośno płakać, chyba nazbierało się w niej sporo przeżyć.
Tydzień później Paulina wróciła do pracy, wygląda znacznie lepiej. Nie łudzę się, że sytuacja zasadniczo się zmieniła, a jej problemy zdrowotne się rozwiązały... no ale przynajmniej doszła do siebie. Wylewa się z niej miłość, wciąż jest wzruszona i wspomina odwiedziny. Znów gadamy sobie w kuchni.
Autor:
Weronika
o
23:24
0
komentarze
Co to jest township?
Należałoby pewnie raz a dobrze wyjaśnić co to township (czyt. tałnszip). Township to niekoniecznie slumsy, choć w każdym townshipie są slumsowe rejony. Township to ani wieś, ani miasto. Może najlepiej byłoby powiedzieć - dawne getto. Osiedle zbudowane przez białych na obrzeżach miasta (większe miasta mają po kilka townshipów) albo w pobliżu fabryki. Powstawały, by ulokować gdzieś czarnych pracowników, którzy po godzinie 20tej nie mieli prawa znajdować się na ulicach należących do białych ludzi. Czasy się zmieniły, osiedla zostały.
Południowa Afryka to w gruncie rzeczy wsie i townshipy . Piękne prywatne kompleksy, kiedyś przeznaczone tylko dla białych, a teraz dla bogatych, to ułamek rzeczywistości. Maleńkie domki bez kanalizacji, z często nielegalnie podpiętą elektrycznością przykrywają gigantyczne przestrzenie.
Większość afrykanerów unika tych miejsc jak zarazy. Faktycznie, w townshipach nie ma białych. Im głębiej w osiedle, tym większym zjawiskiem jesteśmy. Township ma swój rytm, swój charakter. Sąsiedzi uważnie wszystko obserwują i nie ma mowy o anonimowości. Przy ważniejszych skrzyżowaniach panie gotują papę na ogniu, na straganach z blachy i patyków sprzedaje się cukierki i chipsy, działają prowizoryczne myjnie samochodowe, wulkanizacje... Zwykle jest też przynajmniej jedna pani z plastikowym krzesełkiem, która zaplata warkoczyki. W oczy rzucają się blaszane kontenery, z których można zadzwonić i naładować telefon komórkowy. Dzieci są wszędzie, a mnóstwo ludzi, zwłaszcza starszych panów, po prostu siedzi na krawężnikach lub stopniach i tak im mija czas. I z każdym rokiem pojawiają się kolejne udogodnienia, nowoczesność pcha się nieubłaganie, budują się coraz ładniejsze stacje benzynowe, supermarkety, znane sieci fastfoodów, kolorowe billboardy.
Są też ciemne strony, statystyki które nie napawają optymizmem. Położenie zwykle nieciekawe, na przykład na skraju miejskiego wysypiska (Mamelodi), albo za wielką sztuczną górą, żeby nie raziło w oczy (Soweto). Koleżanki Szczepana, które mieszkają od niedawna w centrum Meetse a Bophelo przyzwyczajają się do nocnych strzelanin. To w townshipach rodzą się zamieszki i ataki ksenofobiczne. Zamiast podziału na ulice są sektory, jak w jakimś dziwnym obozowisku. Można mieszkać w bloku YY lub przy wjeździe 18. Nie da się udawać, że to całkiem normale. Ale życie się toczy, a ludzie nie proszą o litość, nie są żebrakami. Są posterunki policji, szkoły, ośrodki misyjne. No i maleńkie domki, ciągnące się w nieskończoność. To, czego z całą pewnością nie ma, to miejsca pracy. Dojazdy pochłaniają zwykle kilka godzin dziennie i pół pensji.
Przeciętny dom w townshipie w okolicach Pretorii jest już murowany. Czasem w kącie podwórka stoi jeszcze blaszana budka z biedniejszych lat, ale normalnie rodzinę w której ktoś pracuje stać już na prawdziwą budowę. Standardowo niskie ściany przykrywa dach z blachy falistej, także domki są latem potwornie gorące, a w zimie - lodowate. Meble są zwykle znalezione lub "dostane" od pracodawcy, lodówki raczej nie ma lub nie pracuje ze względu na koszt prądu (za prąd płaci się z góry, jak za doładowanie do telefonu), podwórko to skrawek starannie pozamiatanej suchej gliniastej ziemi. Toaleta jest normalnie na zewnątrz, ale woda w domu to już powoli norma. Miniaturowe pokoiki, 2 albo 3, mieszczą w sobie salonik w polskim babcinym stylu, łóżka i w zasadzie więcej nic. Ach, i duma każdego domu - kupiona na kredyt ogromna plazma, czasem też kino domowe i pokaźne głośniki. A do jedzenia sucha papa, gotowana przed domem na ogniu. Jeśli dzieci pokończą szkoły i dostaną dobre prace, przyjeżdżają w odwiedziny luksusowym autem i mogą umocować na maleńkim domku antenę satelitarną. I tak się oto dorabia Południowa Afryka.
Autor:
Weronika
o
22:33
0
komentarze
Nowy narybek
Nowa grupa - 33 osoby z całego świata w wieku od 18 do 65 lat - rozpoczęła Misyjny Trening Uczniostwa. Mogliśmy uczestniczyć razem z nimi w niedzielnym nabożeństwie i później spędzić trochę czasu rozmawiając i jedząc wspólny obiad.
Zabawnie było znaleźć się znów w bazie treningowej - choć w ostatnich tygodniach to miejsce przeszło gruntowne porządki, wciąż panuje tam atmosfera chaosu i jakoś wspomnienia, które z tamtąd wynieśliśmy, budzą mieszane uczucia. Trochę się poczułam sentymentalnie, trochę dziękowałam Bogu za to, czego się nauczyliśmy, a trochę ożyły na nowo trudne momenty i poczucie frustracji. Ostry dźwięk dzwonka wywołał specyficzny ścisk w żołądku - chyba jesteśmy ze Szczepanem tym typem ludzi, którym w warunkach takiej dyscypliny całkowicie opadają skrzydła.
Ale nie można zapominać, że to miejsce przez kolejnych 5 miesięcy będzie polem Bożego działania - będą się na nowo definiować priorytety, wielu odnajdzie swoją prawdziwą tożsamość, skonfrontuje się z przeszłością, urodzą się wielkie marzenia na przyszłość.
Rozmowy z młodymi uczestnikami szkolenia były szalenie interesujące. W ich wypowiedziach wyczuć można wspaniałą, zaraźliwą wiarę i wielkie oczekiwania, u niektórych trochę onieśmielenia i oszołomienie tym, co nowe. Były silne charaktery z zapałem, by jeszcze dziś zmienić świat (i nieco pompatycznymi deklaracjami na temat swojej roli w tym przedsięwzięciu), było też kilka osób, które jeszcze niczego nie były pewne - przynajmniej nie w języku angielskim. Wspaniale będzie obserwować, jak Bóg zmienia, kształtuje i używa każdego z nich.
Autor:
Weronika
o
21:29
1 komentarze
wtorek, 14 września 2010
Strajk - w zawieszeniu
Słowo STRAJK w Afryce ma całkiem inne znaczenie niż w Polsce. W tym roku strajkują wszyscy zatrudnieni w sferze budżetowej. Pracownicy, którzy byli niechętni, by się przyłączyć, zostali przekonani – podpalenia samochodów i zniszczenia mienia pomogły zmienić zdanie. Pierwszy raz spotkaliśmy się takim strajkiem, gdzie wszystkie publiczne szpitale i przychodnie przez miesiąc były zamknięte lub funkcjonowały bez personelu, bazując na wsparciu wojska i wolontariuszy. Mamy poczucie, że kraj dotknął prawdziwy kataklizm.
W tej chwili strajk został zawieszony na 3 tygodnie, liczba protestujących to około 1 miliona. W całym kraju przez miesiąc dzieci nie chodziły do szkoły. Przy tej okazji straciliśmy kilka tygodni zajęć w szkołach. Ale - dzięki Bogu - jutro wracamy do klas. Poniżej kilka zdjęć z ostatniej, przedstrajkowej lekcji.
Autor:
Weronika
o
19:52
0
komentarze