sobota, 29 maja 2010
Polonia Misyjna
Scena 1
Tuż po naszej wyprowadzce dostaliśmy od Moniki i Bartka zaproszenie na “polskie pożegnanie” w bazie. Świadomi tego, jak się tam żyje (chłodno, głodno i prowizorycznie:), zapakowaliśmy w samochód dwie duże świeżutkie pizze i wyruszyliśmy do Boschkop.
Szczęki opadły nam już przy wjeździe, gdy pośrodku zielonego pola zobaczyliśmy pięknie nakryty stół – przyszła na myśl bajka “Stoliczku, nakryj się!”. Obrus, kwiaty, świece, 4 krzesła... Niepewni, czy to nie sprawka Polaków, postanowiliśmy nie wyjmować naszej banalnej pizzy z bagażnika – słusznie, jak się miało zaraz okazać. Spotkaliśmy ich w kuchni – ich twarze były promienne jak twarze dziecka, które kupiło prezenty Bożonarodzeniowe i nie jest w stanie ukryć radości, jaką sprawia obdarowywanie. Wkrótce zasiedliśmy pod rozgwieżdżonym niebem na królewską ucztę w stylu polskiego niedzielnego obiadu: doskonała zupa pomidorowa z makaronem, wykwintne kotlety z serem, ziemniaki, mizeria, a na deser słynne naleśniki Moniki z bitą śmietaną i owocami. Ten znakomity posiłek w kontekście treningu nabiera jeszcze szczególniejszego znaczenia: ileż to trzeba naoszczędzać kieszonkowego, jak zaplanować zakupy i wyprawę do sklepu, skąd wiąć czas na gotowanie w półgodzinnych przerwach między jednym wykładem a drugim... Przez cały wieczór nie opuszczało nas wzruszenie. “Dzieciaki”, jak zwykliśmy między sobą mówić o Monice i Bartku, w przepiękny sposób okazały nam miłość. Na wynos dostałam bukiet kwiatów z bazowego ogrodu. W drodze do domu dziękowaliśmy Bogu i rozklejaliśmy się nad naszą polską-afrykańską rodziną. Pizza wróciła z nami do domu.
Scena 2
Przychodzi mail, że Bartka siostra zachorowała. Kilka dni, kilka smsów, bilet przerezerwowany: Bartek wraca do Polski. Modlimy się. Modlą się uczestnicy szkolenia, misjonarze, prosimy o wstawiennictwo wszystkich, których znamy. Nie opuszcza nas pokój i przekonanie, że to słuszna decyzja i że Bóg objawi w tym kryzysie swoją chwałę.
W tej naszej misyjnej rzeczywistości człowiek ma mnóstwo bodźców i sytuacji do przetworzenia, mnóstwo refleksji rodzi się w głowie. Niewiele jest za to osób, które rozumieją nasze dylematy, znają kontekst, w którym wcześniej funkcjonowaliśmy. Bartka nie znamy jakoś bardzo długo, ale w ciągu tych kilku miesięcy stał się naszym przyjacielem od analizowania świata – lubiliśmy go poić kawą i rozmawiać od serca. Jeśli my byliśmy dla niego jakimś wsparciem i zachętą, to on ubłogosławił nas jeszcze bardziej! Dziwnie tak się nagle pożegnać, a taka oto misyjna rzeczywistość. Uczymy się dziękować Bogu – naprawdę wiele od Niego dostajemy – i oddawać w Jego ręce i pozostawiać Jego opiece osoby, które są dla nas ważne. Odwieźliśmy Bartka na lotnisko, było ciężko i smutno. Wiemy, że dla niego to nowy, ważny rozdział. Dalej jesteśmy rodziną, a w bazie treningowej została już tylko Monika.
Autor:
Weronika
o
22:12
1 komentarze
U siebie
Sam wybór miejsca, urządzenie i zakup najpotrzebniejszych rzeczy to świadectwo niesamowitej Bożej troski – wszystko udało się zorganizować znacznie taniej, szybciej i przyjemniej, niż należałoby się spodziewać. Znów Bóg z wyprzedzeniem przygotował każdy detal, zadziwiając nas i spełniając nawet nasze małe niewypowiedziane marzenia: kuchnia, która dodaje mi (kulinarnych) skrzydeł i dodatkowy pokój dla gości, który jest jednocześnie biurem Szczepana. Jesteśmy podekscytowani i szybko okazuje się, że oto nasze nowe narzędzie służby: nakarmić i sprawić, by ludzie poczuli się komfortowo w atmosferze dobrej Bożej rozmowy. Według warszawskich realiów żyjemy w luksusie, ale afrykanerzy budują inaczej – ceny są znacznie niższe, a mieszkania większe (choć bez ogrzewania...).
To taka dobra okazja, by przypomnieć sobie, że nasze miejsce jest tu tylko na chwilkę, a prawdziwy dom mamy w Niebie. Patrząc realnie, za kilkanaście miesięcy cały proces ruszy od nowa: pakowanie, walizki, szukanie, rozpakowywanie, urządzanie... Jednak trzeba zapuścić korzenie, choć na krótko. Jesteśmy z Pretorii, jesteśmy z Faerie Glen.
Autor:
Weronika
o
22:06
2
komentarze
sobota, 15 maja 2010
Pożegnanie
Wyjeżdżamy z poczuciem spełnienia. To były cudowne dni, w których mogliśmy doświadczać Boga, przekraczać własne ograniczenia. Poznawaliśmy ludzi w ogromnej potrzebie, od których jednocześnie tak wiele mogliśmy się nauczyć. Wiemy, że wielu z nich przekazaliśmy najważniejsze na świecie Przesłanie.
Wierzymy że nasz pobyt tam miał głęboki sens, chociaż wielokrotnie czuliśmy się bezradni wobec problemów tej wsi. Podobnych miejsc w samej Południowej Afryce są dziesiątki, setki, może tysiące. Potrzeba ludzi, którzy będą tam mieszkać na stałe i troszczyć się o tych ludzi. Trzeba, by modlitwy wierzących były głośniejsze niż bębny czarowników, tłukące co noc.
Życie na wsi jest trudne. Zmagania z tropikalnym klimatem. Pilnowanie, by nie zabrakło wody, by był ogień. Brak lodówki. Toaleta bez spłuczki. Twarda ziemia. Cuchnąca rzeczka, w której na płaskich kamieniach kobiety co sobotę robią pranie. Zatłoczone szkoły, dzieci bez wielkich perspektyw i praktycznie żadnych możliwości rozwoju. Mężczyźni, których jakby nie było. Potworne tajemnice rodzinnych patologii, skrzętnie ukrywane przed sąsiadami. Pedofilia i kazirodztwo. Aids. Analfabetyzm. Dziwne kościoły. Czary. Inny świat jest tak daleko, że nawet nie warto o nim myśleć. Ale wieś wkradła się w nasze serca. Moglibyśmy tutaj mieszkać – stwierdził po kilku dniach Szczepan.
Mogłoby się zdawać, że nasza tożsamość to wynik naszych umiejętności, tego czym się zajmujemy. Jeśli w Warszawie jesteśmy ludźmi, którzy kochają media, dźwięk, grafikę, to cóż to znaczy w Gazankulu, bez prądu i cywilizacyjnych udogodnień? Zostaje tylko Jezus i pragnienie, by pokazać ludziom Jego miłość. To samo w Warszawie, w Pretorii, w Belfaście.
Autor:
Weronika
o
21:48
1 komentarze
Wielkanoc
Czuję się przez większość czasu bardzo swojsko, ale w Niedzielę Wielkanocną tęsknota zaczaiła się i dopadła mnie przebiegle, bez ostrzeżenia. Nie żebyśmy byli wielkimi miłośnikami bazi i czekoladowych zająców. Za rodziną, przyjaciółmi i polskim kościołem tęsknimy permanentnie, nie tylko od święta. A jednak czułam się szczególnie nędznie tego dnia.
Nie wydobrzałam jeszcze do końca po dniach wysokiej gorączki. Nasze namioty nie doschły po poprzednim zalaniu deszczem, “jadalnia” pod drzewem była zdemolowana ulewą i wszystko wyglądało raczej żałośnie. Mieliśmy w Wielkanoc ze Szczepanem dyżur w kuchni – rozpalanie i pilnowanie ognia, gotowanie i sprzątanie przez większość dnia. Dyżur oznacza też pilnowanie namiotów, także nie byliśmy w kościele ani nie uczestniczyliśmy w żadnej służbie. Na widok kolejnego posiłku złożonego z klopsików z puszki i kaszy kukurydzianej mimowolnie przewracało nam się w żołądku. Nie ma domu, nie ma stołu, nie ma prywatności, która by dała szanse rodzinnej atmosferze. Nie ma telefonu, żeby wysłać rodzicom smsa. Nietypowe Święta.
Jak teraz wspominam sobie ten dziwny dzień, próbuję sobie wyobrazić uczniów Jezusa po ukrzyżowaniu. Chyba nie przyszłoby im do głowy ubierać się uroczyście i zasiadać przy zastawionym stole. Kobiety do grobu nie biegły w podskokach, tylko pewnie powłóczyły nogami. Można czuć się nędznie, grunt żeby spotkać Zmartwychwstałego.
Autor:
Weronika
o
21:17
2
komentarze
1 Koryntian 13:13 wymalowane
Boga można chwalić wszędzie, nie tylko w kościele. Zresztą, nie mury czynią kościół, ale serca pełne miłości do Jezusa. Wszystko to prawda, ale patrząc na szarobure wnętrze kościoła Pastor Jeniffer w którym nie było nawet krzyża, zaczęliśmy marzyć, by trochę upiększyć to miejsce. Użyliśmy tempery w proszku, która była na wyposażeniu w naszym pudle do zajęć z dzieciakami i zrobiliśmy niespodziankę przed Wielkanocnym nabożeństwem. Drobiazg, a przyniósł sporo radości i nam, i członkom kościoła!
Na ścianie:
Teraz więc pozostaje wiara, nadzieja, miłość, te trzy; lecz z nich największa jest miłość. 1 Kor 13:13
Autor:
Weronika
o
21:12
1 komentarze
Pogrzeb cz.2 - Pochówek
Następnego dnia wyruszamy na cmentarz. O 5tej rano, tuż przed wschodem słońca, mężczyźni stroją się w koszule i krawaty, kobiety wiążą chustki. Znów wyprawa piaszczystą drogą, eleganckie buty przykrywa pył. W znajomym namiocie spotykamy ten sam tłum kobiet i dosłownie kilku mężczyzn – większość pracuje przecież w dalekich miastach.
Uczestniczymy w prowadzonym bez pośpiechu nabożeństwie. Każdy członek rodziny staje z przodu i opowiada o swoich uczuciach. Krewni przytaczają wspomnienia o zmarłym i pocieszają się nawzajem. Wiele osób zanosi się płaczem. Najbliżsi wchodzą do domu zobaczyć ciało w trumnie. Szczepan, który został mianowany rodzinnym fotografem, ma zadanie: uwiecznić każdego, kto przemawia.
Wszystko kończy się płomiennym kazaniem ewangelizacyjnym, wygłoszonym przez zaproszonego z innej wsi pastora. Pada pytanie: czy jesteś dziś pojednany z Bogiem? Czy chcesz by Chrystus zmienił Twoje życie? Być może jesteś tylko gościem na pogrzebie, ale dzisiaj możesz podjąć decyzję, która zmieni wieczność. Ja sam nawróciłem się na pogrzebie – tłumaczył pastor. Może nie jesteśmy przyzwyczajeni do wezwań ewangelizacyjnych w takich okolicznościach, ale cóż bardziej rozsądnego można robić w zderzeniu z nagłą śmiercią? Kilka osób staje z przodu namiotu, prosząc o modlitwę.
Ruszamy w powolnym kondukcie żałobnym, cały czas śpiewając pieśni. Słychać, że silne głosy kobiet są już zmęczone poprzednim dniem i nocnym czuwaniem przy trumnie. Najstarsze panie upychane są w samochodach, bo droga na cmentarz dość długa. Zaczynamy przeżywać razem z rodziną i śpiewać pieśni w Shangan. Jesteśmy przecież z Belfastu.
Odchodzimy mocno poruszeni. Mamy poczucie, że ten afrykański pogrzeb to ważne doświadczenie. Zobaczyliśmy społeczność, w której nie ma anonimowości, nie ma samotnej żałoby. Matka, która straciła syna otoczona była przez całe dnie i noce ludźmi, którzy się z nią modlili, śpiewali, wspominali, płakali. Zobaczyliśmy twarze, na których wymalowane było pytanie o Boga, głód, by zaznać prawdziwego Pokoju i tęsknota za Tym, który może ostatecznie ukoić każdy ból. Zobaczyliśmy rzędy świeżych grobów, usypanych w pośpiechu. Widzieliśmy też misterną konstrukcję z cegieł i blachy falistej, zalaną betonem, by zabezpieczyć trumnę przed złodziejami. Na piaszczystym nagrobku złożono uroczyście plastikowy wianek kwiatów, zapakowany w worek na śmieci dla ochrony przed deszczem. Oto człowiek, oto Afryka. Najgłębsze porywy ducha zderzone z nędzą materialnej rzeczywistości.
Autor:
Weronika
o
20:31
1 komentarze
Pogrzeb cz. 1 - Kobiety
Na afrykańskiej wsi śmierć wdziera się brutalnie i zbiera obfite żniwo. Odchodzą młodzi i starzy, mówi się najczęściej, że umarli na kaszel, czyli na gruźlicę. Tyle tylko, że gruźlica zabija tych, którzy mają AIDS. Jednak o tym raczej się nie mówi. Mężczyźni giną też w dużych miastach, z powodu przestępczości i alkoholizmu.
Pewnego razu odwiedzamy matki, które niedawno straciły swoje dzieci. Łatwo je rozpoznać: noszą przez cały okres żałoby czarne fartuszki, na szyi wiążą czarną wstążkę. Gdy przychodzimy do ich domów, siedzą na piaszczystym podwórku, tępo wpatrzone w dal. Widać, że ich oczy są już wypłakane, ich serca złamane.
Czytamy im Biblię, modlimy się. Tak bardzo chcę okazać im współczucie. Desperacko potrzebuję serca, jakie miał Jezus, by móc z nimi płakać. Nie potrafię, i szczerze mnie to zasmuca. Nie jestem w stanie ogarnąć ich straty. Nie potrafię sobie wyobrazić jak to jest, gdy córeczka, uczennica 4tej klasy, umiera “na kaszel”. Nie wiem co czuje matka, gdy w wypadku samochodowym umiera jej jedyny syn. Chcę kochać te kobiety, ale wiem, że tylko Bóg może je prawdziwie pocieszyć.
Dowiadujemy się nieco później, że zmarł kolejny młody mężczyzna – syn kobiety, którą znaliśmy ze porannych spotkań modlitewnych w lokalnej podstawówce. Pójdziemy wszyscy na pogrzeb – powiedziała Pastorka. Nie wiem kiedy, jak przyjdzie czas, to wam powiem.
Przyszedł kolejny upalny dzień, o godz. 12tej byliśmy już po spotkaniu modlitewnym, odwiedzinach w lokalnej przychodni i kilku domach. Pastorka w południe oznajmia nam, że za godzinę kobiety idą na uroczystości pogrzebowe. Dlaczego tylko kobiety? – dziwimy się. Okazuje się, że dzień przed pogrzebem kobiety spędzają czas z matką zmarłego na całodziennym nabożeństwie, odbywającym się na podwórku ich rodzinnego domu. Mamy narzucić szale na ramiona, założyć chustki. Kolory żałobne to biel i czerń, ale nie mamy ze sobą odpowiednich ubrań.
Okazuje się też, że mam przygotować kazanie pogrzebowe i dodatkowo - wykład dla kobiet o uległości. Takie spotkanie to trochę jak konferencja dla kobiet – tłumaczy Pastorka. W drodze dowiaduję się, że mam opowiedzieć również historię swojego życia.W końcu jestem misjonarką i jedyną mężatką w naszej grupie. Czuję, że skaczę w głęboką wodę. Stresuję się. Uległość kobiet to kontrowersyjny temat nawet w dobrze znanej kulturze, co dopiero w realiach, w których poruszam się wciąż bardzo po omacku. Modlę się i wierzę, że Bóg jakoś mnie uzdolni do tego nietypowego zadania.
Gdy po długim marszu docieramy na miejsce, namiot wypełniony jest kobietami. Większość jest znacznie starsza ode mnie, śpiewają żywiołowo, tańczą i klaszczą w dłonie. Inna Pastorka co chwilę przytacza krótkie wersety z Biblii i zachęca, by niezależnie od okoliczności życia chwalić Boga. Kolejne kobiety z tłumu intonują pieśni uwielbienia, po pierwszym wersie przyłącza się do nich wspaniały chór mocnych głosów. Te pieśni, sposób w jaki są śpiewane, wyrażają tak wiele. W kącie podwórka siedzi matka zmarłego, jest zapłakana. Wokół niej kilka starszych kobiet, pocieszają ją, trzymają za rękę, podają chusteczki. Takie zgromadzenie trwa cały dzień, modlitwy i śpiewy przeplatane są przerwami na nauczanie i posiłek, jedzony wspólnie w tym samym namiocie.
Przychodzi mój czas, staję z przodu, czuję jakieś niezwykłe namaszczenie. Mówię z pewnością więcej, niż mogłabym przemyśleć czy przygotować w ciągu godziny. Czasem słuchające mnie kobiety wykrzykują “amen!”, ale są momenty, kiedy zupełnie milkną i wpatrują się we mnie badawczym wzrokiem. Nie wiem, czy mówię rzeczy skandaliczne, czy niezrozumiałe. Staram się dać im Ewangelię. Ufam, że Duch Święty mnie prowadzi. Nie mam pojęcia, co z tego wyniknie.
Ceremonie będą trwać do późnej nocy, ale wychodzimy wcześniej, bo mamy jeszcze tego dnia zaplanowane spotkanie młodzieżowe.
Dowiaduję się potem, że kazanie wywołało poruszenie. Jedna ze starszych kobiet zaprasza mnie do swojego domu, ale nie udaje mi się jej odwiedzić, bo w międzyczasie choruję i nie jestem w formie na pieszą wyprawę. Kilka dni później opuszczamy wieś.
Autor:
Weronika
o
19:39
1 komentarze
czwartek, 6 maja 2010
Wpadka w wielkim stylu
Dostaliśmy w pewnym momencie propozycję, by wyświetlić mieszkańcom wsi film "Jezus" - opowieść, która przedstawia wydarzenia zapisane w Ewangeliach, z tłumaczeniem na afrykańskie języki (z lektorem!). Film daje dobre podstawy, żeby zakończyć wieczór wezwaniem do pojednania z Bogiem i pójścia za Jezusem. Pomyśleliśmy, że to będzie piękna ewangelizacja i wzięliśmy się do działania. Chodziliśmy więc po wsi, gwiżdżąc w gwizdki i pokazując ludziom plakat:
Słońce zaszło, kościół napełnia się ludźmi, walczymy przez jakiś czas z pożyczonym projektorem - staruszkiem, w między czasie śpiewamy z dzieciakami piosenki. Wreszcie projektor zaczyna działać, wszystko rozpoczyna się z klasycznie afrykańskim, godzinnym opóźnieniem. Włożyliśmy do odtwarzacza płytę z filmem, który przywieźli nam liderzy, oglądamy.
Po 40 minutach twarda podłoga zaczyna męczyć, marzymy o prawdziwym krześle...
W tym czasie Maria odwiedza Elżbietę, a Herod urządza huczne przyjęcia.
Jesteśmy jednak zachęceni, bo zauważamy, że ludzie poprzynosili z domu krzesła i siedzą na polu, przed otwartymi drzwiami kościoła, i oglądają film razem z nami. Udało się uzbierać ładny tłum osób w różnym wieku.
Po półtorej godzinie podłoga usłana jest śpiącymi dziećmi. Część dorosłych także śpi. Sami walczymy z sennością (na wsi wstaje się ok. 4.00, my wstajemy po 3.00, 20.30 to późny wieczór). Maria i Józef podróżują do Betlejem. Mędrcy ze wschodu widzą gwiazdę. Coś nam się nie zgadza.
Po dwóch godzinach Szczepan zaczyna oglądać pudełko filmu. Zauważa: to nie film"Jezus", tylko "Jezus z Nazaretu"! Pastor z sąsiedniej wsi przez pomyłkę pożyczył nam inny film. Czas trwania: 380 minut - przeszło 6 godzin! Wiemy, że nikt tyle nie wytrzyma, nawet my. Zastanawiamy się, czy przewinąć do ukrzyżowania, czy powtórzyć projekcję w inny wieczór. Kończymy krótkim kazaniem ewangelizacyjnym i zapraszamy wszystkich na najbliższą niedzielę.
Jesteśmy zażenowani, zawstydzeni i rozbawieni jednocześnie. Wieczór, o który bardzo się modliliśmy, okazał się być zupełnie inny, niż planowaliśmy. Powiedzmy to otwarcie: totalna klapa. Mamy nadzieję, że ludzie nam przebaczą i przyjdą znów.
W niedzielę popołudniu znów chodzimy po wsi z plakatem i gwizdkami. Pod wieczór zrywa się straszna burza, zalewa nasze namioty, próbujemy ugotować w deszczu kolację, jesteśmy zmoknięci i przemarznięci. Jak będziemy oglądać film? - zastanawiamy się. Deszcz uderzający w blaszany dach kościoła tworzy okropny hałas, zagłuszy wszystko.
Na miejscu czeka nas zaskoczenie. Kościół szybko zapełnia się ludźmi, siedzą znacznie ciaśniej, niż poprzednio. Okazuje się, że nieudana projekcja sprzed kilku dni podziałała jak reklama. Jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem cichnie deszcz, rzędy krzeseł ustawiają się na polu, przyszło mnóstwo ludzi. Oglądamy dwugodzinny film. Jeden z misjonarzy tłumaczy, co oznacza śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa dla każdego z nas. Inny, zwykle bardzo nieśmiały misjonarz spontanicznie wyrywa się, by opowiedzieć, kim dla niego jest Jezus. Płomiennie przemawia, a na koniec konfrontuje widownię z wyborem, który każdy musi podjąć osobiście. Zignorujesz Go, odwrócisz się od Niego, czy stanie się największą miłością twojego życia? Nie ma nic pomiędzy.
Nie wzywamy do publicznych deklaracji, bo jesteśmy wcześniej ostrzeżeni - w tutejszej kulturze uprzejmość wymaga, by przyjąć tego rodzaju zaproszenie. Wszyscy by wstali, wszyscy by podnieśli ręce na znak przyjęcia nowej wiary, byle nas tylko nie zasmucić. Moglibyśmy Wam później opowiedzieć o "cudzie w Belfaście", po którym za tydzień nie byłoby śladu.
Po przemowie z głębi serca nastaje moment ciszy, czas na refleksję i podjęcie osobistej decyzji. Co ty zrobisz z Ewangelią? Wierzymy, że Bóg dotknął wielu osób. Nie będziemy może oglądać owoców tego wieczora, widzieliśmy tylko powagę na twarzach zebranych ludzi. Dobrze, że nie wszystko dzieje się według naszych planów.
Wiele cudów uczyniłeś, Panie, Boże mój, A w zamysłach twoich wobec nas nikt ci nie dorówna. (Psalm 40:6)
Autor:
Weronika
o
12:28
1 komentarze
sobota, 1 maja 2010
Porozmawiajmy o seksie
a). chłopcy mają prawo do seksu, bo nie potrafią bez niego żyć,
b). antykoncepcja nie ma sensu, bo jest przeszkodą dla ewentualnego ślubu w przyszłości,
c). AIDS i inne choroby zdarzają się gdzie indziej, ale nie w ich własnej wsi,
d). zmiana obowiązującego porządku rzeczy jest absolutnie niemożliwa.
Oprócz tego, pokolenie rodziców jest zgodne, że na te tematy nie należy rozmawiać, bo są wstydliwe i nieprzyzwoite.
Pomysł jest, do przygotowania całe popołudnie, wśród dziewczyn praca wre... (spotkania zaplanowaliśmy osobno dla dziewczyn i dla chłopaków). A tymczasem nasi misjonarze snują się wokół, Szczepan zaczyna się irytować brakiem konkretów, jeden z kolegów mówi, że można ogólnie powiedzieć o Biblii i Panu Bogu... Okazuje się, że sami misjonarze mają poważny problem, żeby mówić na ten temat, bo w ich kulturze i w ich kościołach to także jest temat tabu (Hong Kong, Papua Nowa Gwinea). Dla Boga to nie jest temat tabu – przekonujemy ich, Biblia mówi o naszej seksualnośc dużo i otwarcie. I choć to delikatny temat, Bóg nie może być zażenowany czymś, co sam stworzył. Przełamują się ostatecznie, bo widzą potrzebę. Wiemy, że nie będzie im lekko.
Samo spotkanie jest bardzo szczególne. Na spotkaniu “kobiecym” dzielimy się historiami zranień, które uleczył Bóg i decyzji, które choć niepopularne, zmieniły nasze życia. Temat jest taki pojemny...! Wiemy, że nim pójdziemy dalej, musimy najpierw nakreślić zdrowy obraz relacji i małżeństwa, przewartościować świat tych młodych kobietek. Dla nich małżeństwo nie jest czymś cennym ani szczególnym, pod co warto byłoby budować solidny fundament. Na początku spotkania sklejamy ze sobą dwie kartki papieru, pod koniec je rozklejamy, zostają strzępy. To ma na myśli Biblia, mówiąc że dwoje ludzi staje się jednym ciałem – tłumaczymy. Jeśli kartki zostały rozdarte, tylko Bóg może nas na nowo posklejać. Nie tylko może, ale i chce.
Mówimy bardzo otwarcie i z serca, ale czujemy się trochę bezradne, ciężko jest przeskoczyć mur głęboko zakorzenionych przekonań. Jesteśmy później zaskoczone naszą niewiarą. Dyskusja po spotkaniu przeciąga się jeszcze długo, dziewczyny otwierają się, szukają odpowiedzi, opowiadają o sobie, nazywają rzeczy po imieniu. Rozmawiamy o poczuciu winy, o szczęściu i poszukiwaniu Boga. Modlimy się potem z nimi, niektóre płaczą. Okazuje się, że większość ma już dzieci, żadna nie jest mężatką.
Męskie spotkanie jest może nieco mniej emocjonalne, ale równie wymowne. Szczepan mówi bardzo bezpośrednio i konkretnie. Stara się przemówić chłopakom do wyobraźni, uczy, że miłość wymaga odpowiedzialności. Seks w małżeństwie jest cudowny!- przekonuje chłopaków. To jak z czekoladą, to że jest dobra, nie znaczy, że można ją po prostu ukraść ze sklepu. Mówił też o godności kobiet. Czy jesteście świadomi, że to są córki samego Boga? Czy wiecie, co bym wam zrobił, gdybyście skrzywdzili moją córkę? – chłopaki są raczej pewni, że nie chcieliby doświadczyć takiej konfrontacji. Rozmawiają o samokontroli, o budowaniu swojej przyszłości. Słyszą o Bożym przebaczeniu i cenie, jaką zapłacił za nie Jezus. Chłopcy także zaskakują otwartością, są spragnieni rozmowy. Przyjdzcie do nas znowu – zapraszają. Umawiamy się na za tydzień.
Autor:
Weronika
o
10:06
0
komentarze