czwartek, 30 grudnia 2010

Autobusowe opowieści

Przeciętni południowoafrykańczycy w naszym odcieniu (różowi, lub jeśli ktoś woli - biali) podróżują zwykle własnym autem lub samolotem. Także od początku spodziewaliśmy się przygody, choć nie byliśmy pewni, jak się to wszystko potoczy. Kiedy przybyliśmy wcześnie rano na dworzec autobusowy, trudno było nam oderwać oczy od scenek rodzajowych, rozgrywających się na peronie... ludzie, ich rodziny i ich podróżne sprawy, pakunki, niemowlęta i pożegnania - może dekoracje nieco inne, ale atmosfera dokładnie jak z Warszawy Zachodniej.

Gdy przesiedliśmy się do innego autobusu w Johannesburgu, miejsca obok nas zajęła pani z kilkuletnią córeczką. Pani od stóp do głów w czerni, twarz cała zakryta, tylko wąska szparka na oczy, jej córka też poubierana... Szczepan szepnął mi do ucha: "ciekawe czy sobie porozmawiacie...". Zaczęliśmy się od razu modlić w duchu, bo przed nami 8 godzin drogi, wspaniała okazja, tylko trochę nieręcznie - serce się wyrywa, ale jak nawiązać kontakt?

Minął może kwadrans i pani sama zaczęła rozmowę. Dzięki Ci Boże, użyj mnie jakoś! Widziałam kątem oka, że Szczepan przestał już słuchać i włożył słuchawki w uszy. Szybko okazało się, że to bardzo religijna kobieta i wkrótce zaczęła mnie pytać o Islam, o wiarę, o Chrześcijaństwo. Zresztą, wracała właśnie ze zjazdu absolwentów szkoły koranicznej i miała wielkie pragnienie przybliżenia się do Boga. Nie spodziewałam się takiej otwartości! Poodpowiadałyśmy sobie na różne pytania, ale po pewnym czasie skończyłam teologiczną debatę - jakoś nie jestem przekonana, że Bóg przygotował to spotkanie, byśmy udowadniały sobie nawzajem swoje racje. Nie chciałam mojej nowej koleżanki nawracać na moją religię. Miałam za to nadzieję, że może spotka w tej podróży swojego Zbawiciela, może choć trochę odczuje Jego dotyk.

Rozstałyśmy się kilka godzin później (roboty drogowe dodały 2 godziny opóźnienia). Im więcej się dowiadywałyśmy o sobie, tym bardziej dziękowałam Bogu. Ta kobieta jechała autobusem pierwszy raz w życiu, pierwszy raz podróżowała bez opieki mężczyzny. Poruszałyśmy przeróżne tematy, szczególnie dużo czasu spędziłyśmy rozmawiając o przebaczeniu. Mogłam opowiedzieć, jak Jezus wtargnął w moje życie ze swoim pojednaniem i łaską. Tłumaczyłam, dlaczego przyjechaliśmy do RPA. Opowiadałam o Bożym uzdrowieniu, którego doświadczyłam. Wtedy coś pękło, Bóg wie najlepiej, ale temat uzdrowienia poruszył czułe struny i popłynęła opowieść o lękach i niepokojach... Na koniec moja nowa znajoma zgodziła się, żebym się o nią pomodliła, więc błogosławiłam ją i jej córkę w imieniu Jezusa. Pasażerowie autobusu przyglądali się z lekkim niedowiedzaniem. Wymieniłyśmy się mailami.

Szczepan mówi do mnie potem: modliłem się jak rozmawiałyście, żeby ta kobieta miała piękne sny. Żeby zobaczyła Jezusa.



wtorek, 28 grudnia 2010

Pierogów nie będzie

Wymarzyliśmy sobie Boże Narodzenie, które będzie uroczyste i nastrojowe. Zaplanowaliśmy spędzić sporo czasu, rozmawiając przez Internet z naszymi rodzinami i próbując uchwycić choć skrawek polskiej wigilijnej atmosfery (a także ślubnej gorączki w rodzinie Czajków:). A tymczasem... wszystko układa się zupełnie inaczej!


Dostaliśmy od znajomych z Pietermaritzburga zaproszenie, by zaopiekować się ich domem, podczas gdy oni będą na wakacjach. Później dowiedzieliśmy się, że w zasadzie zaplanowali oni dla nas dwudniowy wypad do Lesotho (małe górskie królestwo, leżące wewnątrz RPA, znane z pięknych widoków, strasznej biedy i najwyższego na świecie wskaźnika zakażonych HIV). Następnie okazało się, że zorganizowali nam znacznie dłuższy pobyt w Lesotho - odwiedziny u jakiegoś pastora i jego rodziny, a także u jakiś misjonarzy prowadzących służbę wśród chorych na AIDS... Co ciekawsze, w wyprawie uczestniczą też zaprzyjaźnieni misjonarze mieszkający w Polsce!

Po tym jak wypadek samochodowy mocno obciążył nasz budżet, musieliśmy odwołać wyjazd, ale inni znajomi dali nam pieniądze na bilety autokarowe i... jednak jedziemy! Sami nie wiemy, co nas dokładnie czeka, ale wiemy, że będą to nietypowe święta. Czyżby Bóg znów chciał zaskoczyć nas swoim działaniem?


Gliniane naczynia

Atmosfera w biurze była ostatnio dość ciężka, sam południowoafrykański OM zmaga się z poważnymi problemami (finanse i personel), a do tego co rusz docierają do nas informacje o kolejnych misjonarzach i ich kłopotach. Jakby wszyscy znaleźli się jednocześnie pod ostrzałem – zepsute twarde dyski, awarie, wypadki i kradzieże samochodów, obrabowany dom, tragiczna śmierć kolejnych członków rodziny i bliskich przyjaciół. Sporo osób jest sfrustrowanych, pojawiają się konflikty i nieporozumienia. Cieszymy się, że wciąż możemy czuć Bożą miłość i wyczekujemy fali odświeżenia i nadziei w naszym otoczeniu. Chcemy szukać Boga i chodzić w Jego łasce każdego dnia. A czasem marzymy, żeby Pan Jezus już przyszedł i zabrał nas do siebie...:)

Nas osobiście też dotknęły te trudności - boleśnie, ale nie ponad miarę. Straciliśmy dane z kolejnego twardego dysku – dużo naszej pracy, zdjęć i video przepadło. To już drugi raz, choć dysk był dobrej jakości, kupiony ledwie kilka tygodni temu. Później przyszła wiadomość, że pewien znajomy z Polski popełnił samobójstwo. A następnie, dzień przed urlopem, mieliśmy wypadek samochodowy. Dzięki Bogu nikomu nic się nie stało! Naprawda samochodu, mimo pomocy zaprzyjaźnionego mechanika, pochłonęła sporo pieniędzy. Ostatecznie opadły nam ręce, kiedy zawieźliśmy samochód do warsztatu i Weronikę poraził płot elektryczny (na szczęście ból szybko mija...). Teraz auto jest już sprawne, a my ufamy, że przed nami spokojniejszy czas.

Przyjęcie Świąteczne dla dzieciaków

W sobotni poranek na trawniku Meetse stanęła wielka wodna zjeżdżalnia, wypożyczona przez przyjaciół naszej służby. W salce lekcyjnej stały w rządku paczki z prezentami i wiaderka ze słodyczami – na każdym imię jednego z naszych dzieci. Nasze urwisy miały przepiękne świąteczne popołudnie, wypełnione śmiechem i zabawą w wodzie, a później zajadały łapczywie kiełbaski i hot-dogi, słuchały o Jezusie, który je kocha i z onieśmieleniem wyczekiwały na prezenty. Każdy prezent był wybrany dla konkretnego dziecka, zgodnie z jego wiekiem i marzeniami – jak w prawdziwej rodzinie! Cudownie było obserwować jak radość rozpromienia kolejne twarze.


W organizacji przyjęcia pomogły nam urocze starsze panie z afrykanerskiego kościoła w Pretorii. Misternie udekorowane babeczki z różowym lukrem, znikające błyskawicznie w dziecięcych buziach, zdradzały ile miłości i pracy włożyły one w to przedsięwzięcie. Na pewno czas spędzony z dziećmi był dla nich szokiem kulturowym! W pamięci została nam komiczna scenka, gdy dystyngowana staruszka zapytała najmłodszego chłopca, jak ma na imię. “Jestem Baby-maker!” (dzieciorób) - wykrzyknął maluch. Zakłopotanie i dystans rozmyły się jednak w morzu radości.

Patrząc, jak ogromnej przemiany Bóg dokonał w tych dzieciach przez ostatnie kilka miesięcy, jak bardzo zmieniły się – nawet fizycznie – możemy tylko dziękować Mu w zadziwieniu.





 

Dziękczynienie

Niektóre kościoły obchodzą w Polsce Święto Dziękczynienia, ale na pewno nie jest ono tak zakorzenione w naszej kulturze jak w USA. Dla naszych przyjaciółek z Ameryki to bardzo ważny dzień. Szczególnie jedna z nich – Megan – przyznała, że to dla niej najpiękniejszy dzień w roku i zapragnęła wyprawić wielką dziękczynną kolację dla całej kilkunastoosobowej rodzinki AIDSHope. Kiedy usłyszeliśmy, że przygotowania trwały kilka dni, a biedna Megan gotowała w przeddzień święta do pierwszej w nocy, byliśmy wzruszeni.


Kiedy jednak zajechaliśmy w czwartkowy wieczór do Mamelodi, otworzyliśmy buzie ze zdziwienia. Na myśl przyszedł nam film “Uczta Babette”, opowiadający historię kobiety, która zorganizowała nieprawdopodobnie wystawną kolację. Było już ciemno, na trawniku stały stoły pięknie zasłane obrusami, udekorowane kwiatami i lampionami. Dziewczyny zaczęły wynosić kolejne dania – dwa pieczone indyki, obowiązkowe puree ziemniaczane z sosem, rozmaite zapiekanki i inne delikatesy, tradycyjne napoje i desery. 



Siedliśmy wszyscy do jedzenia i każdy po kolei opowiadał, za co dziękuje Bogu. Wdzięczność ciężko było pomieścić w sercu. Uświadomiliśmy sobie, jak wierny w swojej miłości był dla nas nasz Ojciec, dzień za dniem, przez cały rok. Jakoś szczególnie dostrzegliśmy, jak cenni są ludzie z którymi możemy pracować, jak wszyscy jesteśmy dla siebie nawzajem wielkim błogosławieństwem. W kolacji uczestniczyli też z nami D. i P., dwaj bracia, którzy rozpoczynali ten rok w domu poranionym alkoholizmem i przemocą, a teraz mieszkają w ośrodku pod opieką misjonarzy, którzy stali się dla nich rodzicami zastępczymi. Chłopcy nie musieli dokładać do swoich wypowiedzi gładkich pochwał i komplementów, Bóg prawdziwie dokonał w ich życiach rewolucji. Ten wieczór zapadł nam wszystkim głęboko w serca.

Kłopoty i Boża moc


N. to wesoły dziesięciolatek, troskliwie opiekujący się swoją młodszą siostrzyczką T. Wszyscy mówią o niej, że ma swój świat – a tak naprawdę, dziewczynka jest bardzo delikatna, bardzo zamknięta w sobie i trudno nawiązać z nią kontakt, jakby zawsze była nieobecna. Możemy tylko podejrzewać, że musiała ją spotkać (lub wciąż spotyka) jakaś krzywda, która tak silnie zmieniła jej osobowość. Do pewnego momentu rodzeństwo mieszkało razem w “bezpiecznym domu”. Wiemy skądinąd, że ten dom wcale nie jest bezpieczny, dzieci które tam mieszkają są zaniedbane i opuszczone, a dofinansowania dla rodziców zastępczych są po prostu dobrym źródłem dochodów. Pewnego dnia N. przyszedł na popołudniowe zajęcia dotkliwie pobity, z ranami na całych plecach – okazało się, że rodzice zastępczy oskarżyli go o kradzież, pobili i wyrzucili z domu. Chłopak ze łzami w oczach przyrzekał, że nic nie ukradł. Ostatecznie zlądował u swojej biologicznej mamy, która też znajdowała się w jakiejś skomplikowanej sytuacji i nie była gotowa zamieszkać z dziećmi na stałe. Dzieciaki widywały się tylko w szkole i w Meetse, w sprawę udało się włączyć pracowników pomocy społecznej, ale tygodnie mijały, a nic się nie zmieniało. T. stawała się coraz bardziej wycofana, a N. coraz bardziej nerwowy – jego siostrzyczka została bez ochrony i opieki.

Na jednym z naszych cotygodniowych spotkań wołaliśmy do Boga, błagając o interwencję. Wkrótce przyszedł przełom – może nie ostateczne rozwiązanie, ale na pewno krok w dobrym kierunku, bo dzieci mogą przynajmniej być razem. N. wrócił do “bezpiecznego domu”, znów opiekuje się siostrą. Oboje zdają się być zdecydowanie szczęśliwsi i spokojniejsi. Wiemy, że dokonał tego sam Bóg.

sobota, 6 listopada 2010

Wypadek

W piątek pojechaliśmy do bazy treningowej, by udokumentować na video przygotowania nowej grupy do wyjazdu na wiejską ewangelizację w Gazankulu. Byli niesamowicie podekscytowani – po wielu tygodniach nauki wreszcie mogą ruszyć w teren!


Wyjechali w kolejny czwartek o 5 rano. Tuż po 12tej zadzwonił telefon z informacją, żeby się modlić. Był wypadek, dosłownie kilka kilometrów przed dotarciem do celu. Bus do kasacji, wszyscy żyją, są ranni, ktoś jeszcze tkwi w środku. Terenowe auto uderzyło w misjonarzy z dużą prędkością, jego kierowca przyznał się do winy.

Przez następne godziny i dni nasze biura działały jak centrum zarządzania kryzysowego – modlitwa i mnóstwo pracy, informowanie rodzin, publikacja komunikatów, opanowanie internetowych komentarzy, ubezpieczenia. Duszpasterze spotykają się z uczestnikami zdarzenia. Kolejne osoby wychodzą ze szpitala. Jest trochę urazów – połamane kości, powybijane zęby, wstrząsy mózgu, pęknięta miednica, ale nie jest tragicznie. Okazuje się, że tylko jedna dziewczyna, Debora, wymaga operacji. Bardzo się jej boi i nie ma odpowiedniego ubezpieczenia. Już po przewiezieniu do Pretorii, w drodze do szpitala dziewczyna wyraźnie czuje, jak jej kości się przemieszczają. Kolejny rentgen dokumentuje cud – kości wróciły na swoje miejsce, operacja nie jest już potrzebna.

Zdarzyła się tragedia, ale konsekwencje są błogosławione. Uczestnicy szkolenia (prócz 7 rannych) postanawiają zostać w Gazankulu. Dla mieszkańców wsi to niepojęte. Napływają kolejne historie Bożego działania. Świadkowie pierwszych chwil po wypadku – policjanci, lekarze - są głęboko poruszeni. Mężczyzna, który spowodował wypadek, chce się spotkać z tymi dziwnie spokojnymi ludźmi. Wybaczyli mu, chcą się z nim modlić. Mężczyzna jest muzułmaninem.

Poszliśmy odwiedzić “połamańców” i nagrać ich historie. Emma z Rumunii ma trudności z poruszaniem, drżącym głosem czyta nam werset z Habakuka 3:17-19. “Zaiste, drzewo figowe nie wydaje owocu, a na winoroślach nie ma gron. (...) Lecz ja będę radował się w Panu, weselił się w Bogu mojego zbawienia. Wszechmogący Pan jest moją mocą. Sprawia, że moje nogi są chyże jak nogi łań, i pozwala mi kroczyć po wyżynach.”

Jednak żyję!

Paulina przyszła ostatnio do mojego biura i widzę, że się zbiera w sobie, żeby coś opowiedzieć. Kręci się jeszcze trochę, trochę milczy, siada na fotelu i zaczyna mówić.

"Nikomu tego wcześniej nie mówiłam, bo nie chciałam żebyście się martwili. Teraz minęło już 6 miesięcy, to mogę powiedzieć. W Soshanguve są takie sektory - np. E, F, G, H - w których mieszkają naprawdę nieszczęśliwi ludzie i dzieje się tam mnóstwo okropnych rzeczy. Ja mieszkam w spokojnych rejonach, ale Bóg też ocalił mi życie. Była noc - spałam w swoim domu, we własnym łóżku, i nie wiem dlaczego, nagle podskoczyłam we śnie. Usłyszałam strzał, poczułam jakby palący ogień, zrobiło mi się gorąco na plecach.  Okazało się, że ktoś strzelał przez dziurę w ścianie. Gdybym nie podskoczyła, trafiłby mnie prosto w głowę. A tak tylko mnie drasnął, mam bliznę na plecach. Jak się zorientowałam co się stało, nie było we mnie strachu, tylko taki niepojęty spokój. Chwaliłam Boga i śpiewałam mu, bo znów okazał mi dobroć. Ten człowiek, który strzelał, już nie wrócił od tamtej pory."

sobota, 23 października 2010

Bóg kocha białe dzieci?

Dzieciaki uczyły się ostatnio podczas popołudniowych zajęć nowej piosenki. Słowa mówiły o tym, że każdy jest inny, ale Bóg kocha każde dziecko. Młode misjonarki, by pomóc dzieciom zrozumieć tę prawdę, zadawały kolejno pytania: "Czy Bóg kocha dzieci z Afryki?" "Czy Bóg kocha dzieci z Azji?" "Czy Bóg kocha dzieci z Ameryki?". Za każdym razem maluchy odpowiadały chórem: "Taaaak!". Dziewczyny zapytały też "Czy Bóg kocha białe, afrykanerskie dzieci?", i jakże zrzedły im miny, gdy nasi drodzy podopieczni bez chwili zastanowienia wykrzyczeli: "Nieeeee!"

I zabawne to, i straszne!

Pretoria w kwiatach

Jesteśmy w RPA już prawie rok, ale po raz pierwszy możemy zrozumieć i zobaczyć dlaczego Pretorię nazywa się "jacaranda city". Przez kilka wiosennych tygodni centrum miasta dosłownie tonie w kwiatach tego pięknego południowoafrykańskiego drzewa - tak pachnące i dostojne, że nie widzi się ludzkiej słabości i bałaganu... Cudowny Stwórca!








Wypadek

Paulina przyszła niedawno do pracy i starała się uśmiechać, ale widać było wyraźnie, że coś jest nie tak. Była blada jak ściana, ręce jej się trzęsły. Po kilku minutach łzy popłynęły jej z oczu. Zaczęła opowiadać.

Okazało się, że mąż Pauliny, choć nie pracuje na stałe, wykonywał w ostatnim czasie różne prace dorywcze. W drodze powrotnej z banku, gdzie poszedł wypłacić zarobione pieniądze, został napadnięty. Napastnicy zatruli go jakimiś silnymi narkotykami czy trucizną. Zabrali mu wszystko i zostawili go w polu, rozebranego do naga. Mama była przerażona stanem, w jakim był już następnego ranka - mąż nie pamiętał podstawowych informacji na swój temat, nie był w stanie czytać, nie potrafił skorzystać z telefonu. Paulina zabrała go do szpitala. Pieniądze, które zginęły, okazały się być bardzo potrzebne. Ja tego od początku nie wiedziałam, ale kobieta przyznała się liderom, że nie ma jedzenia ani środków na transport.

Modliliśmy się z Pauliną, i czułam się taka przytłoczona afrykańską rzeczywistością. Chciałabym mieć dość miękkie serce, by umieć "płakać z płaczącymi". W takich chwilach brakuje mi łez, choć ból przeszywa głęboko. Bóg odwiedził nas w modlitwie, wiara zwyciężyła bezradność. Zaczęłam ją pocieszać, wskazując na Jezusa: "Bóg się wami zaopiekuje. Nie bój się Mama. Zaufaj Mu, On was przez to przeprowadzi". Paulina powtarzała tylko: "Bóg jest dobry. Bóg jest dobry." Wiem że w takim momencie to nie jest wyznanie, które przychodzi lekko.

Mąż Pauliny zaczął wracać do zdrowia. Nie został w szpitalu, bo nie było miejsca, ale chodzi tam prawie codziennie, dostaje leki. Miał silnie poparzony przełyk, dzięki Bożej łasce wątroba i żołądek nie zostały całkiem zniszczone. Minęło już kilka tygodni i nie jest jeszcze dobrze, ale znacznie lepiej. Bóg jest dobry, ale ludzie potrafią być okrutni i bezmyślni.

Kiedy myślę o tych wydarzeniach, widzę zło, które sączy się i atakuje z każdej strony, i widzę jak w Jezusie to wszystko nie ma znaczenia. Jak każde wydarzenie może przyczynić się do uwielbienia Boga. Jak lśni Jego chwała.

Z Mamą coraz częściej możemy się modlić i rozmawiać o Bogu i o życiu. Tak się akurat złożyło, że w dniach tej jej tragedii zostaliśmy obdarowani dodatkowymi finansami - zbliżały się Szczepa urodziny. Paulina zaniosła do domu dodatkowe pieniądze, które równały się może połowie jej pensji. Szczepan pokornie usunął się z tej emocjonalnej sceny, a Mama znów płakała w moich ramionach, tym razem ze wzruszenia. Spontanicznie zaczęła się modlić, a tuż potem powiedziała stanowczo: "Muszę wam zrobić pranie. Pozwól mi wyprasować wszystkie wasze ubrania!"

A wiemy, że Bóg współdziała we wszystkim ku dobremu z tymi, którzy Boga miłują... (Rzym 8,28)

poniedziałek, 27 września 2010

Kevin sam w kuchni



Kevin* to indywidualny uczeń Szczepana. Ma 9 lat. Bardzo trudno się z nim pracuje, ale nie dlatego, że chłopiec nie jest skory do nauki. No może trochę dlatego, w sumie dość łatwo wpada z euforii w głębokie zniechęcenie, trudno mu skupić uwagę choćby na kilka minut. Ale przede wszystkim Kevin bardzo słabo mówi po angielsku i bardzo powoli wykonuje zadania – i stąd się biorą jego kłopoty. Tak wyszło, że Szczepan łatwo nawiązał z nim kontakt i ma do niego cierpliwość. Powolutku, powolutku stawiają kolejne kroki w matematyce, w nauce pisania i czytania. Małe sukcesy przynoszą dużo radości. Niedawno Szczepan znalazł znakomity program do nauki angielskiego. Kevin póki co kocha pracę na komputerze - pieczołowicie wykonuje zadania, nagrywa swoje odpowiedzi aż nabiorą prawidłowego brzmienia. Uczy się nowych słów, głosek, gramatyki.

Szczepan często powtarza, że nauka nie jest w tym wszystkim najważniejsza. Stara się być dla chłopca przyjacielem, starszym bratem, ojcem.

Jak co tydzień w środę miałam uczestniczyć w popołudniowych zajęciach z dziećmi. Pomożesz mi z Kevinem - mówi Szczepan. Będziemy gotować. Tym razem zamiast zabrać się za naukę, wzruszyliśmy do kuchni. Postanowiliśmy zrobić naleśniki.

Myliśmy wszyscy razem ręce przed rozpoczęciem pracy, a buzia Kevina promieniała radością i wyczekiwaniem. Staraliśmy się dać mu jak najwięcej odpowiedzialności – w końcu to on  był tego dnia kucharzem! Z przejęciem i powagą przynosił odpowiednie składniki, mieszał, odmierzał, po raz pierwszy w życiu rozbijał jajka. Naleśniki wyszły bardzo piękne: cieniutkie, rumiane i pachnące.

Była to dla niego absolutna nowość, nigdy wcześniej nie próbował takiego smakołyku (naleśniki są tutaj popularne, ale raczej wśród afrykanerów). Obsypywał je cukrem, zwijał w skupieniu w rulonik i choć jego oczy błyszczały z ciekawości, chłopiec nie zjadł ani jednego. Zapakował swoich 5 własnoręcznie przyrządzonych (po raz pierwszych w życiu) naleśników w papierowe talerzyki i w folię. Wezmę je do domu, dla mojej rodziny - oznajmił. Namawialiśmy go, żeby skosztował choć odrobinę swego dzieła, ale odmawiał. W jego oczach widzieliśmy radość, dumę, nowo odkryte poczucie własnej wartości. Zrobiłem coś cennego i mogę to dać moim bliskim – mówił bez słów jego błogi uśmiech.

__
*Imię zmienione

środa, 22 września 2010

100 dzieci w siedzibie OM

W piątek nasze biura przeżyły inwazję małych ludzi, którzy uczyli się o różnych krajach, kulturach i religiach, próbowali egzotycznych smakołyków i modlili się, żeby każdy człowiek na ziemi miał szansę usłyszeć Ewangelię. Było wspaniale. Dzieciom towarzyszyli rodzice, poruszeni co najmniej tak samo jak maluchy. Byli wdzięczni, że nie operowaliśmy szkodliwymi stereotypami, nie "straszyliśmy" muzułmanami, ale staraliśmy się zarazić miłością.

Szczepan był czarnym charakterem w inscenizacji o Chinach. Ja działałam dziennikarsko i medialnie. A oto fotoreportaż:D