czwartek, 30 grudnia 2010

Autobusowe opowieści

Przeciętni południowoafrykańczycy w naszym odcieniu (różowi, lub jeśli ktoś woli - biali) podróżują zwykle własnym autem lub samolotem. Także od początku spodziewaliśmy się przygody, choć nie byliśmy pewni, jak się to wszystko potoczy. Kiedy przybyliśmy wcześnie rano na dworzec autobusowy, trudno było nam oderwać oczy od scenek rodzajowych, rozgrywających się na peronie... ludzie, ich rodziny i ich podróżne sprawy, pakunki, niemowlęta i pożegnania - może dekoracje nieco inne, ale atmosfera dokładnie jak z Warszawy Zachodniej.

Gdy przesiedliśmy się do innego autobusu w Johannesburgu, miejsca obok nas zajęła pani z kilkuletnią córeczką. Pani od stóp do głów w czerni, twarz cała zakryta, tylko wąska szparka na oczy, jej córka też poubierana... Szczepan szepnął mi do ucha: "ciekawe czy sobie porozmawiacie...". Zaczęliśmy się od razu modlić w duchu, bo przed nami 8 godzin drogi, wspaniała okazja, tylko trochę nieręcznie - serce się wyrywa, ale jak nawiązać kontakt?

Minął może kwadrans i pani sama zaczęła rozmowę. Dzięki Ci Boże, użyj mnie jakoś! Widziałam kątem oka, że Szczepan przestał już słuchać i włożył słuchawki w uszy. Szybko okazało się, że to bardzo religijna kobieta i wkrótce zaczęła mnie pytać o Islam, o wiarę, o Chrześcijaństwo. Zresztą, wracała właśnie ze zjazdu absolwentów szkoły koranicznej i miała wielkie pragnienie przybliżenia się do Boga. Nie spodziewałam się takiej otwartości! Poodpowiadałyśmy sobie na różne pytania, ale po pewnym czasie skończyłam teologiczną debatę - jakoś nie jestem przekonana, że Bóg przygotował to spotkanie, byśmy udowadniały sobie nawzajem swoje racje. Nie chciałam mojej nowej koleżanki nawracać na moją religię. Miałam za to nadzieję, że może spotka w tej podróży swojego Zbawiciela, może choć trochę odczuje Jego dotyk.

Rozstałyśmy się kilka godzin później (roboty drogowe dodały 2 godziny opóźnienia). Im więcej się dowiadywałyśmy o sobie, tym bardziej dziękowałam Bogu. Ta kobieta jechała autobusem pierwszy raz w życiu, pierwszy raz podróżowała bez opieki mężczyzny. Poruszałyśmy przeróżne tematy, szczególnie dużo czasu spędziłyśmy rozmawiając o przebaczeniu. Mogłam opowiedzieć, jak Jezus wtargnął w moje życie ze swoim pojednaniem i łaską. Tłumaczyłam, dlaczego przyjechaliśmy do RPA. Opowiadałam o Bożym uzdrowieniu, którego doświadczyłam. Wtedy coś pękło, Bóg wie najlepiej, ale temat uzdrowienia poruszył czułe struny i popłynęła opowieść o lękach i niepokojach... Na koniec moja nowa znajoma zgodziła się, żebym się o nią pomodliła, więc błogosławiłam ją i jej córkę w imieniu Jezusa. Pasażerowie autobusu przyglądali się z lekkim niedowiedzaniem. Wymieniłyśmy się mailami.

Szczepan mówi do mnie potem: modliłem się jak rozmawiałyście, żeby ta kobieta miała piękne sny. Żeby zobaczyła Jezusa.



wtorek, 28 grudnia 2010

Pierogów nie będzie

Wymarzyliśmy sobie Boże Narodzenie, które będzie uroczyste i nastrojowe. Zaplanowaliśmy spędzić sporo czasu, rozmawiając przez Internet z naszymi rodzinami i próbując uchwycić choć skrawek polskiej wigilijnej atmosfery (a także ślubnej gorączki w rodzinie Czajków:). A tymczasem... wszystko układa się zupełnie inaczej!


Dostaliśmy od znajomych z Pietermaritzburga zaproszenie, by zaopiekować się ich domem, podczas gdy oni będą na wakacjach. Później dowiedzieliśmy się, że w zasadzie zaplanowali oni dla nas dwudniowy wypad do Lesotho (małe górskie królestwo, leżące wewnątrz RPA, znane z pięknych widoków, strasznej biedy i najwyższego na świecie wskaźnika zakażonych HIV). Następnie okazało się, że zorganizowali nam znacznie dłuższy pobyt w Lesotho - odwiedziny u jakiegoś pastora i jego rodziny, a także u jakiś misjonarzy prowadzących służbę wśród chorych na AIDS... Co ciekawsze, w wyprawie uczestniczą też zaprzyjaźnieni misjonarze mieszkający w Polsce!

Po tym jak wypadek samochodowy mocno obciążył nasz budżet, musieliśmy odwołać wyjazd, ale inni znajomi dali nam pieniądze na bilety autokarowe i... jednak jedziemy! Sami nie wiemy, co nas dokładnie czeka, ale wiemy, że będą to nietypowe święta. Czyżby Bóg znów chciał zaskoczyć nas swoim działaniem?


Gliniane naczynia

Atmosfera w biurze była ostatnio dość ciężka, sam południowoafrykański OM zmaga się z poważnymi problemami (finanse i personel), a do tego co rusz docierają do nas informacje o kolejnych misjonarzach i ich kłopotach. Jakby wszyscy znaleźli się jednocześnie pod ostrzałem – zepsute twarde dyski, awarie, wypadki i kradzieże samochodów, obrabowany dom, tragiczna śmierć kolejnych członków rodziny i bliskich przyjaciół. Sporo osób jest sfrustrowanych, pojawiają się konflikty i nieporozumienia. Cieszymy się, że wciąż możemy czuć Bożą miłość i wyczekujemy fali odświeżenia i nadziei w naszym otoczeniu. Chcemy szukać Boga i chodzić w Jego łasce każdego dnia. A czasem marzymy, żeby Pan Jezus już przyszedł i zabrał nas do siebie...:)

Nas osobiście też dotknęły te trudności - boleśnie, ale nie ponad miarę. Straciliśmy dane z kolejnego twardego dysku – dużo naszej pracy, zdjęć i video przepadło. To już drugi raz, choć dysk był dobrej jakości, kupiony ledwie kilka tygodni temu. Później przyszła wiadomość, że pewien znajomy z Polski popełnił samobójstwo. A następnie, dzień przed urlopem, mieliśmy wypadek samochodowy. Dzięki Bogu nikomu nic się nie stało! Naprawda samochodu, mimo pomocy zaprzyjaźnionego mechanika, pochłonęła sporo pieniędzy. Ostatecznie opadły nam ręce, kiedy zawieźliśmy samochód do warsztatu i Weronikę poraził płot elektryczny (na szczęście ból szybko mija...). Teraz auto jest już sprawne, a my ufamy, że przed nami spokojniejszy czas.

Przyjęcie Świąteczne dla dzieciaków

W sobotni poranek na trawniku Meetse stanęła wielka wodna zjeżdżalnia, wypożyczona przez przyjaciół naszej służby. W salce lekcyjnej stały w rządku paczki z prezentami i wiaderka ze słodyczami – na każdym imię jednego z naszych dzieci. Nasze urwisy miały przepiękne świąteczne popołudnie, wypełnione śmiechem i zabawą w wodzie, a później zajadały łapczywie kiełbaski i hot-dogi, słuchały o Jezusie, który je kocha i z onieśmieleniem wyczekiwały na prezenty. Każdy prezent był wybrany dla konkretnego dziecka, zgodnie z jego wiekiem i marzeniami – jak w prawdziwej rodzinie! Cudownie było obserwować jak radość rozpromienia kolejne twarze.


W organizacji przyjęcia pomogły nam urocze starsze panie z afrykanerskiego kościoła w Pretorii. Misternie udekorowane babeczki z różowym lukrem, znikające błyskawicznie w dziecięcych buziach, zdradzały ile miłości i pracy włożyły one w to przedsięwzięcie. Na pewno czas spędzony z dziećmi był dla nich szokiem kulturowym! W pamięci została nam komiczna scenka, gdy dystyngowana staruszka zapytała najmłodszego chłopca, jak ma na imię. “Jestem Baby-maker!” (dzieciorób) - wykrzyknął maluch. Zakłopotanie i dystans rozmyły się jednak w morzu radości.

Patrząc, jak ogromnej przemiany Bóg dokonał w tych dzieciach przez ostatnie kilka miesięcy, jak bardzo zmieniły się – nawet fizycznie – możemy tylko dziękować Mu w zadziwieniu.





 

Dziękczynienie

Niektóre kościoły obchodzą w Polsce Święto Dziękczynienia, ale na pewno nie jest ono tak zakorzenione w naszej kulturze jak w USA. Dla naszych przyjaciółek z Ameryki to bardzo ważny dzień. Szczególnie jedna z nich – Megan – przyznała, że to dla niej najpiękniejszy dzień w roku i zapragnęła wyprawić wielką dziękczynną kolację dla całej kilkunastoosobowej rodzinki AIDSHope. Kiedy usłyszeliśmy, że przygotowania trwały kilka dni, a biedna Megan gotowała w przeddzień święta do pierwszej w nocy, byliśmy wzruszeni.


Kiedy jednak zajechaliśmy w czwartkowy wieczór do Mamelodi, otworzyliśmy buzie ze zdziwienia. Na myśl przyszedł nam film “Uczta Babette”, opowiadający historię kobiety, która zorganizowała nieprawdopodobnie wystawną kolację. Było już ciemno, na trawniku stały stoły pięknie zasłane obrusami, udekorowane kwiatami i lampionami. Dziewczyny zaczęły wynosić kolejne dania – dwa pieczone indyki, obowiązkowe puree ziemniaczane z sosem, rozmaite zapiekanki i inne delikatesy, tradycyjne napoje i desery. 



Siedliśmy wszyscy do jedzenia i każdy po kolei opowiadał, za co dziękuje Bogu. Wdzięczność ciężko było pomieścić w sercu. Uświadomiliśmy sobie, jak wierny w swojej miłości był dla nas nasz Ojciec, dzień za dniem, przez cały rok. Jakoś szczególnie dostrzegliśmy, jak cenni są ludzie z którymi możemy pracować, jak wszyscy jesteśmy dla siebie nawzajem wielkim błogosławieństwem. W kolacji uczestniczyli też z nami D. i P., dwaj bracia, którzy rozpoczynali ten rok w domu poranionym alkoholizmem i przemocą, a teraz mieszkają w ośrodku pod opieką misjonarzy, którzy stali się dla nich rodzicami zastępczymi. Chłopcy nie musieli dokładać do swoich wypowiedzi gładkich pochwał i komplementów, Bóg prawdziwie dokonał w ich życiach rewolucji. Ten wieczór zapadł nam wszystkim głęboko w serca.

Kłopoty i Boża moc


N. to wesoły dziesięciolatek, troskliwie opiekujący się swoją młodszą siostrzyczką T. Wszyscy mówią o niej, że ma swój świat – a tak naprawdę, dziewczynka jest bardzo delikatna, bardzo zamknięta w sobie i trudno nawiązać z nią kontakt, jakby zawsze była nieobecna. Możemy tylko podejrzewać, że musiała ją spotkać (lub wciąż spotyka) jakaś krzywda, która tak silnie zmieniła jej osobowość. Do pewnego momentu rodzeństwo mieszkało razem w “bezpiecznym domu”. Wiemy skądinąd, że ten dom wcale nie jest bezpieczny, dzieci które tam mieszkają są zaniedbane i opuszczone, a dofinansowania dla rodziców zastępczych są po prostu dobrym źródłem dochodów. Pewnego dnia N. przyszedł na popołudniowe zajęcia dotkliwie pobity, z ranami na całych plecach – okazało się, że rodzice zastępczy oskarżyli go o kradzież, pobili i wyrzucili z domu. Chłopak ze łzami w oczach przyrzekał, że nic nie ukradł. Ostatecznie zlądował u swojej biologicznej mamy, która też znajdowała się w jakiejś skomplikowanej sytuacji i nie była gotowa zamieszkać z dziećmi na stałe. Dzieciaki widywały się tylko w szkole i w Meetse, w sprawę udało się włączyć pracowników pomocy społecznej, ale tygodnie mijały, a nic się nie zmieniało. T. stawała się coraz bardziej wycofana, a N. coraz bardziej nerwowy – jego siostrzyczka została bez ochrony i opieki.

Na jednym z naszych cotygodniowych spotkań wołaliśmy do Boga, błagając o interwencję. Wkrótce przyszedł przełom – może nie ostateczne rozwiązanie, ale na pewno krok w dobrym kierunku, bo dzieci mogą przynajmniej być razem. N. wrócił do “bezpiecznego domu”, znów opiekuje się siostrą. Oboje zdają się być zdecydowanie szczęśliwsi i spokojniejsi. Wiemy, że dokonał tego sam Bóg.